Od początku był przeciwnikiem podzielenia gminy Dobrzeń Wielki. Bernhard Serwuschok, Maltańczyk z niemieckiej Vechty, wcale nie pochodzi z Czarnowąsów, choć media często tak go przedstawiają. Jako wolontariusz w Malteser Hilfdienst w Niemczech przygotowuje transporty darów m.in. do Kosowa i Białorusi.

Na własną rękę załatwia i wozi całymi tirami rzeczy do swojej małej ojczyzny. Wszyscy go tu znają i z niecierpliwością wypatrują jego kolejnego przyjazdu. O mały włos doszłoby do awantury, gdy goście Wigilii dla Starszych i Samotnych 2017 w Czarnowąsach dowiedzieli się, że tym razem nie przyjechał…

Z Bernhardem Serwuschokiem rozmawia Leszek Myczka.

Gdy się tak na Pana patrzy tutaj, wśród tych ludzi w Czarnowąsach, mogłoby się wydawać, że jest Pan rodowitym czarnowąsianinem. A przecież nie jest Pan stąd…

To fakt. Urodziłem się i wychowałem w Zębowicach. Gdy mój wujek wyjeżdżał do RFN, jeszcze w czasach komuny, musiał się do zera rozliczyć, a miał tu budynek w centrum Czarnowąsów przy ulicy Wolności. Budynek przypadł mnie. Dopiero wówczas wydali wujkowi paszport i mógł na stałe wyjechać. W 1979 roku sprowadziłem się do tego domu. A ponieważ jestem takim trochę niespokojnym duchem, to znaczy nie potrafię usiedzieć na miejscu bezczynnie, rozpocząłem działalność w straży pożarnej z Piotrem Leją. Byłem ponadto czynny w radzie sołeckiej, udzielałem się, gdzie się dało.

Jak się okazuje nie zabawił Pan tu zbyt długo.

Jednak na tyle długo, by wrosnąć w tę wieś. Wyjechałem z Polski w październiku 1988 roku. Nie żeby mi tu było źle, ale nie widziałem przyszłości dla moich dzieci. Mieliśmy ich już trójkę, a calutka moja rodzina była już po drugiej stronie – trzy siostry, brat i rodzice – ja tutaj gasiłem światło. Tego budynku w Czarnowąsach nie musiałem się wówczas pozbywać, ale i tak po kilku latach go sprzedałem, bo co tylko przyjeżdżałem, to wkładałem w niego pieniądze, a pożytku z niego nie miałem żadnego. W tym czasie też mój syn na zachodzie zaczął budować duży dom, więc pieniądze poszły na budowę i dla pozostałych dzieci.

Ponieważ znałem dobrze język niemiecki, nie miałem żadnych problemów, na które napotykają jedynie polskojęzyczni emigranci. W ciągu dwóch tygodni po przyjeździe do Niemiec miałem pozałatwiane wszystkie papiery. Niektórzy w tych lagrach byli po dwa trzy lata. Ja byłem jeden dzień. Byłem tam już dawno zameldowany w Czerwonym Krzyżu, miałem swój numer i na podstawie tego numeru docierali do rodziców i do wszystkiego, co było niezbędne. Pracę znalazłem po dwóch tygodniach. Stawiałem kurniki. Przeważnie byłem za granicą: Francja, Finlandia, Norwegia. Czasami te pobyty się wydłużały do miesiąca. No ale jak się zajedzie z jedna torbą i szczoteczka do zębów, zostawiwszy cały życiowy dorobek, to trzeba zaczynać wszystko od początku. Musiałem zacząć przyzwoicie zarabiać. To było życie właściwie od hotelu do hotelu. To trwało trzy lata.

W końcu zgłosiłem się do jednej z fabryk produkujących części samochodowe. Akurat pamiętam, jak przyjechałem z Norwegii, gdy do mnie zadzwonili i powiedzieli, że mogę od poniedziałku zaczynać. No i tam pracowałem 28 lat, a od trzech lat jestem już na wcześniejszej emeryturze, na której dostawałem 85% wypłaty, a od pierwszego marca idę na normalną emeryturę.

Co sprawiło, że zajął się Pan pomaganiem innym?

Mój syn ma żonę spod Wrocławia. W 1997 się żenił, akurat gdy zaczęła się ta wielka powódź. Ja jako były strażak widziałem co się dzieje i chciałem ludziom, którzy ucierpieli podczas powodzi, jakoś pomóc. Gdy przyjechaliśmy do domu, zakomunikowałem żonie: w tym roku święta będą nie tak wystawne jak zawsze. Widziałaś, jak ludzie potracili wszystko. Musimy im pomóc.

Zacząłem zbierać pralki, lodówki, różnego rodzaju sprzęt – najpierw od znajomych. Napisałem artykuł do lokalnej gazety opisujący sytuacje powodzian. Zaapelowałem do mieszkańców Vechty o pomoc. Bardzo wiele osób się do mnie zgłosiło. Powstał problem: jak to wszystko, co u siebie zgromadziłem, przewieźć. Poszedłem do Zakonu Kawalerów Maltańskich, bo wiedziałem, że oni mają duże samochody. Ci się od razu zgodzili, ale pod warunkiem że jeżeli będą potrzebować jakiejś takiej pomocy ode mnie, to im nie odmówię. Zgodziłem się bez wahania. Tak się zaczęła ta moja maltańska służba.

Dziś jest Pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych Kawalerów Maltańskich. Czy łatwo zdobywa się towar, który jest gdzieś potrzebny, który chce pan zawieźć?

Teraz to mam już takie układy, że sami zgłaszają się do mnie z różnymi nadwyżkami produkcyjnymi czy sprzętem, który chcą oddać. Ja mogę w ciągu jednego dnia całego TIR-a załadować.

Niemcy chętnie dają te rzeczy?

Oni zawsze, jeżeli chodzi o sponsorowanie, byli bardzo otwarci. Ale wiele firm ma spore nadwyżki produkcji. Żeby się nie zmarnowały, przywożą je do mnie. Ja mam dwa duże magazyny i z chęcią wszystko biorę, bo wożę nie tylko na Śląsk Opolski. 14 razy byłem na Białorusi, dwa razy w Kosowie. Tam szedłem śladami Matki Teresy z Kalkuty, bo moja żona zajmuje się inwalidami i pracuje z ułomnymi.

Co żona na to, że się Pan tak włóczy po świecie?

43 lata jesteśmy małżeństwem, Znamy się od dziecka, chodziliśmy do jednej klasy. Nasze wspólne życie nie zaczęło się w szkole. Tam nienawidziliśmy się jak pies z kotem. Też jest z Zębowic, choć urodzona w Opolu. Ale później tak się właśnie ułożyło, że wzięliśmy ślub.

Żona pamięta, jak tutaj było biednie. Zdaje sobie sprawę, ile taka pomoc znaczy dla ludzi. W rodzinnym domu pamiętam takie czasy, kiedy tylko po kościele w niedzielę dostawaliśmy kawałek parówki na gorąco, do tego chleb z masłem. Ojciec sam pracował, a miałem sześcioro rodzeństwa. Nie mam chyba potrzeby opisywać jaka to była bieda. To było jeszcze w Zębowicach.

A jaki stosunek do Pana działalności mają Pana dzieci?

Dzieci? Wnuki! Jestem już sześciokrotnym dziadkiem. Po przyjeździe do Niemiec zdecydowaliśmy się na jeszcze jedno dziecko. Ponieważ swoje lata już mieliśmy, zrobiliśmy specjalistyczne badania. Lekarze stwierdzili, że możemy sobie na to pozwolić, że nie ma żadnych przeciwwskazań. Na cześć straży pożarnej najmłodszy dostał na imię Florian. Żona chciała Marcel – no to jest Florian Marcel – i on też już ma 23 lata. Myśleliśmy, że na starość będziemy mieć kogoś koło siebie, ale się okazuje, że nawet wnuków nie mamy do kołysania, bo te które są, też już wyrosły – najmłodszy ma piętnaście, a najstarszy dwadzieścia trzy. A od Floriana jeszcze wnuka nie mamy.

Jak długo Pan wytrzyma takie ciśnienie? Bo to, co Pan robi, to jednak jest i fizycznie trudna robota.

Dopóki Pan Bóg zdrowie da. Ja już jestem po dwóch zawałach, ale świeczkę naszego życia kto inny ma w ręce.

Po co Pan to wszystko robi?

Mam ogromną satysfakcję. Uśmiechnięte twarze tych dzieci czy starszych, którym mogę pomóc… Jak jadę do Sowczyc do domu dziecka – jak te dzieci się cieszą… Te omy na wigiliach. Ten uśmiech, ta ich radość – to jest największa zapłata. A gdy udaje mi się taką bardzo konkretną rzecz komuś załatwić, bo ludzie dzwonią i proszą na przykład o elektryczne łóżko szpitalne, albo jakiś inny sprzęt, to już w ogóle jest wspaniałe uczucie gdy widzę, że to co przywiozłem jest potrzebne, że ułatwia komuś życie.

W tym roku wigilia w Czarnowąsach się nie udała?

Na wigilię dla starszych i samotnych w Czarnowąsach zawsze przywoziłem paczki, które potem goście zabierali do domu. Także coś na stół. W tym roku przez zamieszanie związane z powiększeniem Opola za późno mnie powiadomili, dlatego zrobiliśmy teraz taką biesiadę na Dzień Babci i Dziadka. Pan patrzy, jak oni się cieszą.

To jest warte wszystkich pieniędzy. Zorganizowałem już 272  transporty, a za każdy trzeba zapłacić, choćby paliwo. Na ogół znajduję sponsora, ale zdarza się, że i ze swoich się daje…

A całe to powiększenie Opola, Pan wie, bo spotykaliśmy się nawet gdy razem z czarowąsianami drogę blokowałem. To skandal, jak tych ludzi potraktowano, jak usiłuje się odebrać im ich tożsamość i prawo do decydowania o sobie.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.