Piotr Adamiec i stworzona przez niego firma pracują z największymi światowymi gwiazdami filmu i show-biznesu. Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie jeszcze nie trafił właściciel MovieBird International. Ale mówi, że ludzie wszędzie są tacy sami, a on niezmiennie jest tym samym chłopakiem.
JOLANTA JASIŃSKA-MRUKOT
MovieBird International, znanego na świecie producenta wysięgników teleskopowych do kamer, trudno porównywać z jakąkolwiek polską firmą. Marta Olender, wiceprezes tej firmy, zaparza earl grey i stawia na blacie obok posążków dwóch chińskich psów chow-chow. Te żywe w naturze są bardzo odporne, a w kulturze Wschodu uznawane za odstraszające złe moce.
Takie same chow-chow strzegą wejścia do budynku opolskiej firmy. I to chyba jedyne ozdoby, bo reszta wnętrz surowa, a wszyscy w skupieniu oddają się pracy. W montażowni powstają wielkie żurawie, montowane z części w komplecie produkowanych w tym miejscu.
Sterowane elektronicznie wysięgniki teleskopowe do kamer z Opola podbijają cały świat, trafiają do wytwórni filmowych w Chinach oraz Hollywood i Bollywood. Piotr Adamiec współpracuje też z firmami w Los Angeles i Londynie. Jego pracownicy są ciągle w przelotach – od Johannesburga, poprzez Brazylię, Tajlandię, Hongkong, Szanghaj, Kalifornię po Filipiny. Wszędzie tam, gdzie coś powstaje na planach filmowych, pojawia się MovieBird. Ta nazwa najbardziej spodobała się Chińczykom, bo symbol żurawia ma dla nich kultowe znaczenie.
Piotr Adamiec jest zafascynowany Chinami, mówi, że są wspaniałe. Pokochał też chińską kuchnię. – Kiedy wracam do domu, to nie mam co jeść, najbardziej lubię na śniadanie zupę z chińskimi pierożkami – śmieje się. – Chociaż już teraz sam je sobie robię.
Wiele firm amerykańskich i brytyjskich chciałoby wejść na ten rynek, a nie wszystkim się to udaje. MovieBird znalazło swój sposób. W Szanghaju ma swój serwis, a ich klient jest obsłużony w ciągu 24 godzin przez przeszkolonych chińskich pracowników.
Okazuje się, że chińskie studia filmowe wyglądają całkiem inaczej niż nasze. – Do naszego podczas tańca z gwiazdami wchodzi trzysta osób, a podczas chińskiej wersji tego programu trzy tysiące – zauważa.
Wysięgniki MovieBird pracowały na planach takich superprodukcji jak „Mission Impossible”, „Spiderman”, „Tomb Raider”, „Air Force One”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, „Terminator. Mroczne przeznaczenie”, „Zjawa”, „Godzilla” czy „La La Land”. Pracują ze światowymi stacjami telewizyjnymi, z wytwórniami filmowymi i reklamowymi przy tworzeniu teledysków.
– Pracowałem z Queen, Freddiem Mercurym, Madonną, Michaelem Jacksonem, AC/DC, Pet Shop Boys, Luciano Pavarottim – wylicza. – Poznałem Jackie Chana, Vittorio Torre i Federico Felliniego oraz jego brata, którzy nazywali mnie Peter di Polako. Trochę tego było przez te wszystkie lata, że już nie wszystkich pamiętam… – dodaje ze śmiechem.
Gwiazdy normalnieją na planie
Teraz jeździ już tylko, jak to określa – na produkcję, żeby zobaczyć, czy wszystko prawidłowo przebiega.
Jak się pracuje z gwiazdami światowego kina i show-biznesu?
– Normalnie! – stwierdza Piotr Adamiec. – Bo to normalni ludzie.
Okazuje się, że przy dużych produkcjach filmowych, gdzie ludzie przebywają ze sobą pół roku, wszystko normalnieje.
– Ludzie zaprzyjaźniają się, spotykają na imprezach sobotnich i kolacjach, więc ma się kontakt ze wszystkimi wokoło – tłumaczy. – W tym samym czasie na Malcie, kiedy kręciliśmy z Dino de Laurentisem taką dużą produkcję o łodziach podwodnych, to obok kręcili „Gladiatora” z Russellem Crowem. Ale nie mogłem się rozdwoić. Z nimi też się spotykaliśmy, bo Malta to mała wyspa, więc trudno na siebie nie wpaść.
Co dla innych jest czymś wyjątkowym, to dla MovieBird codziennością.
– Jeśli uznać za codzienną sytuację, kiedy kreci się w nocy, a tak jest bardzo często – śmieje się Piotr Adamiec. – Pracę rozpoczyna się po godzinie dwudziestej, a kończy rano i tak np. przez cały miesiąc. Ale bywało, że się pracowało i w nocy, i w dzień. Trzeba mieć dużo cierpliwości, bo nie zawsze wyjdzie tak, jak kamerzysta sobie zaplanował. Czasem to trwa kilka dni.
Mówi, że aktorzy są profesjonalni, choć nie ze wszystkimi można tak samo. – Ten rozkapryszony mówi: „Macie jedno ujęcie i żadnego więcej. Wyjdzie – to wyjdzie, a jak nie, to wasza sprawa” – śmieje się znów Piotr Adamiec. – Chociaż na planie to nie taka prosta sprawa…
Chłopak z Dobrzenia Wielkiego
Od czego się zaczęło? W jego przypadku można powiedzieć, że geny były decydujące.
– Mój dziadek z Dobrzenia Wielkiego miał wiatrak, do dzisiaj w Dobrzeniu jest ulica Wiatraki, chociaż ten wiatrak stoi już w skansenie opolskim – opowiada. – Tato też miał zdolności techniczne. W czasach, kiedy nie było komputerów, budował i naprawiał maszyny analityczne dla banków. W NBP, gdzie pracował tato, często bywałem jako dziecko. Bawiłem się tymi urządzeniami, dorastałem w świecie techniki.
– Rosłem w czasach, kiedy były dwa programy telewizji. O godzinie 17 wszyscy znikali z podwórka, żeby zobaczyć „Czterech pancernych” – mówi. Jest z pokolenia Adama Słodowego, ale to nie programy dla majsterkowiczów interesowały go najbardziej. – Wolałem świat zwierząt i programy Michała Sumińskiego – dodaje. – Zresztą, teraz nasz dom jest pełen zwierząt, kotów „znajdek” i psów. Mam też trzy konie i jednego kucyka.
W tamtych czasach przed obowiązkową służbą wojskową rzadko który chłopak mógł się wywinąć. – Zanim wzięli mnie do wojska, poszedłem do pracy w Okręgowych Warsztatach Poczty i Telekomunikacji – wspomina. – Zajmowałem się systemami radiotelefonicznymi do komunikacji radiowej. A w wojsku przesiedziałem o pół roku dłużej, ze względu na stan wojenny.
Pierwsze porządne pieniądze
Po wyjściu z wojska wyjechał do Niemiec. Tam wszystko się zaczęło.
– U Niemców też pracowałem w telekomunikacji, a dzięki mojemu kuzynowi, początkującemu lekarzowi, poznałem trochę ludzi – opowiada. – Kiedyś przyszedł jego sąsiad z butelką szampana, bo wygrał grant, 300 tys. marek, z niemieckiego ministerstwa kultury na zrobienie filmu.
Ale kiedy razem usiedli i zaczęli liczyć, to okazało się, że na kamerę go nie stać. Był scenariusz do filmu, a na resztę słaby budżet. Wynajęcie kamery na jeden dzień kosztowało 750 marek niemieckich, a osiem minut taśmy kosztowało 600 marek. – A gdzie obiektyw, scenografia i aktorzy? – wspomina Piotr Adamiec.
– Żeby mógł zrealizować pomysł, zaczęliśmy sami robić sprzęt – od oświetlenia, wózka na szynach, a kamerę trzeba było skombinować – opowiada.
Film jednak udało im się ukończyć.
– Nawet zakwalifikował się na siódme miejsce. A nam został sprzęt, udało się go wynająć, a część sprzedać – mówi. – To był początek.
Coraz więcej ludzi było zainteresowanych jego sprzętem, rewolucyjnymi kamerami ze zdalnie sterowaną głowicą. Ale już nie w Niemczech, tylko w Anglii.
– Ten pierwszy, podstawowy sprzęt sprzedaliśmy włosko-brytyjskiej firmie TechnoVision, z którą zacząłem współpracować – tłumaczy Piotr Adamiec. – Stworzył ją Henryk Chrościcki, Australijczyk polskiego pochodzenia. On zainteresował się naszymi wysięgnikami, bo dawały trzeci wymiar.
Zaczęło się od trzęsienia ziemi
Kiedy był w Wielkiej Brytanii, premier Margaret Thatcher opodatkowała produkcje filmowe. I nagle ze 120 hitów, filmów kinowych, liczba produkcji spadła do dwudziestu seriali telewizyjnych rocznie.
– Większość ludzi straciła pracę i nie miała co ze sobą zrobić – wspomina. – Nawiązałem kontakt z BBC, mogłem pracować tylko z telewizją. Tej pracy jednak było za mało.
W BBC przygotowywali m.in. studio wyborcze, programy dla dzieci i młodzieży. Uznał, że trzeba coś zmienić. Była pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, kiedy wyruszył do USA.
– I od razu trafiłem na trzęsienie ziemi. Los Angeles zniszczone, autostrady zrujnowane… – wspomina. – Większość studiów filmowych w takim samym stanie. Minęło więc następne pół roku, zanim stanęliśmy na nogi. Opieraliśmy się głównie na produkcji reklam. Kilka miesięcy po trzęsieniu spałem w butach i spodniach, by być gotowym do ucieczki. Bo takie wydarzenie siada na psychikę. Prądu nie było przez miesiąc, kolejki do sklepów ogromne, a gangi w pikapach plądrowały miasto. To było jak sceny z filmów.
W USA był dziesięć lat, rozkręcił swój biznes, a potem amerykańska firma Panavision, wynajmująca sprzęt na całym świecie, kupiła od Piotra Adamca firmę.
– Z zastrzeżeniem, że albo będę pracował u nich, albo nie będę mógł wykonywać tego co oni przez dwa lata – opowiada. – Uznałem, że nie ma sensu tam bezużytecznie siedzieć. Wróciłem do Polski.
W 2001 roku poznał Martę, która akurat skończyła prawo administracyjne. – Wtedy usłyszałam jedynie pytanie, czy znam języki – wspomina wiceprezes MovieBird. – Bo 99 proc. naszych klientów to firmy zagraniczne, więc bez znajomości języka ani rusz.
Na początku pracowało u nich siedem osób, teraz 45.
– Cały czas robimy nowy sprzęt, ciągle mamy nowe pomysły – mówi Piotr Adamiec. – Tyle że potem z realizacją jest gorzej, bo trwa to kilka lat.
Co trzeba zrobić, żeby rozkręcić taki biznes? Piotr Adamiec widzi to tak, że trzeba być otwartym na świat i ludzi, a życie samo niesie niespodzianki.
– Nie można zatrzymać się w miejscu, bo inaczej człowiek się cofa – podkreśla. – Jestem z pokolenia, które z tradycyjnej kamery przechodziło na cyfrową. Wydawało się, że ta cyfrowa wszystko połknie, a Spielberg powiedział, że już nie chce cyfrowych. I coraz więcej filmowców wraca do 35-milimetrowej tradycyjnej taśmy filmowej.
Czy uważa, że w życiu zrobił karierę?
– Jaka to kariera? – dziwi się Piotr Adamiec. I jest w tym autentyczny. – Jesteśmy tylko firmą. Jedni produkują lekarstwa, inni jeszcze coś innego, a nasza firma daje radość dla oka i umysłu. I tyle.