W poszczególnych odcinkach prezentujemy pokonkursowe prace Regionalnego Konkursu Literackiego „Ze Śląskiem na ty”. Imprezę od 27 lat organizuje Łubniański Ośrodek Kultury.
I nagroda – grupa IV – szkoły ponadpodstawowe i dorośli
Barbara Bukład z Opola
Jestem kresowianką z Kołomyi i tam zostały rodzinne wspomnienia moich najbliższych i groby przodków. Świadome poznawanie świata, przyrody, jej barw i zapachów, kontaktów z rówieśnikami w przedszkolu, a w nim zabaw grupowych oraz nauki czytania i pisania w pierwszej klasie – przeżywałam na opolskim Śląsku, w Chrząszczycach koło Opola.
Zamieszkaliśmy w jednym z budynków szkolnych, gdzie oprócz mieszkania była jedna klasa lekcyjna i kancelaria szkoły. Wiosną 1946 roku, kiedy przyjechaliśmy do Chrząszczyc, szkoła, której kierownikiem został tatuś, Józef Sosnowski, była szkołą 3-klasową. Jego staraniem po kilku latach stała się szkołą 6-klasową. Zabiegał o to bardzo w kuratorium i gminie, żeby dzieci z Chrząszczyc nie musiały chodzić pieszo do szkoły w Złotnikach. Starał się też o to, żeby została uruchomiona linia autobusowa łącząca wieś z Opolem. Początkowo moje siostry chodziły codziennie pieszo do pracy, pokonując 6–8 km w jedną stronę. Pewnego razu zaświeciła się po raz pierwszy lampa uliczna na styku ul. Opolskiej i Szkolnej. Tatuś był społecznikiem i zabiegał o te sprawy.
Byliśmy jedyną rodziną przyjezdną i wszystko dla nas było obce. Bezpośrednio po wojnie, przejściu frontu i okropności, jakich dopuszczali się czerwonoarmiści, ludność była nieufna wobec obcych. W miarę upływu czasu i wzrastającej obustronnej serdeczności lody wyobcowania i nieufności topniały.
Ponieważ mama była osobą bardzo serdeczną, otwartą i wesołą, szybko nawiązywała kontakty. Te codzienne, przy pracy w ogrodzie, w sklepie – piekarni pana Margosa – czy przy płocie szkolnego podwórka. I tak na przykład w trakcie jednego z takich spotkań sąsiadka rozmawiająca z mamą określiła przechodzącego młodego człowieka, że „taki srogi”, a mama odebrała to, że taki ostry i zły w sposobie bycia. Szybko się wyjaśniło, że on taki wysoki i dobrze zbudowany.
Tym sposobem poznawaliśmy gwarę śląską, obyczaje i miejscowe tradycje. Inny przykład. Z okazji imienin tatusia 19 marca, św. Józefa, dzieci szkolne były zapraszane do dużej kuchni i częstowane przy dużym stole ciasteczkami i filiżanką kakao. Pomimo zachęty – odmawiały picia, bo „gorkie”, więc mama wszystkim dosypywała cukru, myśląc, że za gorzkie. Robiła to dwukrotnie, aż się wyjaśniło, że kakao było za gorące. Kontakty mama nawiązywała też przez wymianę jajek dla wysiadujących je kwok. Mieliśmy kury zielononóżki, a we wsi były głównie sussexy lub leghorny. Nadmiar owoców ze szkolnego ogrodu też był chętnie rozdawany, wspomnieniem moim do dzisiaj pozostaje smak tych czerwonych jabłek z jabłoni rosnących wzdłuż całego muru cmentarnego. Sąsiadowaliśmy z kościołem, cmentarzem przykościelnym i gospodarstwem państwa Golców.
Początkowo chodziłam do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne jadwiżanki. Wspominam to bardzo miło, ten zapach kawy zbożowej rano i grupowe zabawy. Przykre było tylko obowiązkowe picie jednej łyżki tranu codzienne. W przedszkolu otrzymywałam puszki „UNRRA” z amerykańską kukurydzą, którą bardzo lubiłam, a dzieci nie chciały tego jeść, bo kukurydza była wówczas nieznana na Śląsku. Moją ukochaną siostrą zakonną była s. Pankracja, która przygotowywała dzieci w okresie bożonarodzeniowym do występów na scenie w sali u Thaua. Kiedy siostrom zakonnym odebrano prowadzenie przedszkola, zaczęłam chodzić do innego – przy ul. Cebuli. Położone na wysokiej skarpie, skąd wspaniale oglądało się pola sięgające aż po Złotniki, Dziekaństwo i Folwark. Tam stawaliśmy w grupie i do przelatujących bocianów wołaliśmy, przekrzykując się: „bocian, bocian, przynieś mi siostrzyczkę albo braciszka”. Natomiast do przelatujących dużych stad gawronów zamawialiśmy gości weselnych, wołając: „ raz, dwa, trzy, zamawiam moje wesele”.
Najbardziej pamiętam gorące chrząszczyckie lato, przez nas, dzieci, bardzo wyczekiwane, bo można było wreszcie biegać boso, czuć ciepło ziemi, trawy chłód i deptanie w ciepłych, majowych kałużach. Ogrody pełne warzyw, kiedy po długich zimowych miesiącach tęskniło się do tych przysmaków. Często zjadało się pierwsze, jeszcze niedojrzałe owoce, co powodowało dolegliwości żołądkowe.
W piekarni u pana Margosa kupowało się nie tylko chleb – olbrzymi, okrągły i bardzo smaczny, ale też dzieciom najbardziej podobały się w specjalnych słojach kolorowe cukierki: landrynki, biało-czerwone raczki, grylażowe i inne tzw. kukułki oraz kolorowe groszki. Pani Margosowa wsypywała je nam do zwiniętej tytki.
Rok szkolny 1950–1951 to moja I klasa szkoły podstawowej. W tym naszym roczniku, dzieci wojny, było nas sześcioro, moje koleżanki: Maria zwana Miją, Hilda, Ania Weinzetel, Krysia Zdzuj i Ania Wicher. Te, które mieszkały najbliżej szkoły, były mi szczególnie bliskie. Razem penetrowałyśmy ich zabudowania gospodarskie. Wszystko było dla mnie ciekawe, inne niż u mnie w szkole, gdzie były tylko kury, pies przy budzie Rolf i dwie kozy – moje żywicielki. U sąsiadów były krowy, świnie, kaczki, króliki, no i ukochane konie u pana Golca, a w oborze pod sufitem przyklejone gniazda jaskółek.
Wielkim przeżyciem dla mnie jako małej dziewczynki było spełnione marzenie, by kiedyś móc jechać na drabiniastym wozie, na zwożonym z łąki sianie. I to się dokonało, byłam bardzo z tego dumna. Jesienią jazda na kartofliska, a tam zapach dymu, spalonych naci kartoflanych i wyciąganie pieczonych kartofli. Czasami byłyśmy wysyłane na pastwiska, żeby pilnować krowy. Wówczas na grubym kijku zawieszałyśmy starą derkę – kocyk i powstawał namiocik, nasz domek chroniący od nadmiaru słońca. Tam poznawałam rośliny, które wplatało się w wianki. Tam obserwowałam kryjące się w trawie owady, oglądało się przelatujące ptaki i rozpoznawało ich odgłosy. Czasami byłam też na łące w czasie przerzucania siana, a upał dawał się we znaki. Ochłodą była gorzka kawa zbożowa, dla jej ochłody zanurzana w rowach z wodą. Jak to smakowało! Ta woda w rowach była czysta, bo rosły na brzegach niezapominajki i kaczeńce – moje ulubione kwiatki.
Ponieważ szkolny ogród sąsiadował z cmentarzem, byłam tam częstym gościem, pokonując mur z cegły. Z koleżankami zbierałam tam nasiona z przekwitniętych bratków. Sama często wchodziłam do kościoła, gdzie bardzo ciekawiły mnie figury świętych. Chłód posadzki, cichość i zapach kwiatów, a szczególnie białych lilii. Aura tych chwil była wyjątkowa szczególnie w upalne dni lata, kiedy w samo południe na dworze skwar, cisza przerywana cykaniem owadów. Był to czas, kiedy na moich oczach powstawała też grota lurdzka i betonowano obejście wokół kościoła. Wieczorami o zmierzchu latały sowy pójdźki, które zamieszkiwały na kościelnej wieży. Obserwowałam ich loty, bojąc się ich równocześnie. Znana była też w Chrząszczycach kawka „Ot-to”, która siadając na słupie elektrycznym przy szkole, odpowiadała na zawołanie do niej „ot-to”.
Atrakcją dla nas, dzieci, było obserwowanie pod kościołem karet weselnych. Ach! Te śluby!
Siedziało się na wysokim murze i oglądało nie tylko wystrój karet, konie z kotylionami, ale najważniejsza była para młodych, pary druhen i drużbów. Te długie suknie kolorowe, błyszczące, a pani młoda w długim welonie, z dużym bukietem kalii i długim asparagusem.
Naprzeciw mojej szkoły mieszkała pani Józefa, wdowa z dwoma kilkunastoletnimi córkami. Ponieważ codziennie do nich chodziłam, zwracałam się do pani Józefy tak jak jej córki: muter, muti. Bardzo byłam przez nie lubiana i bardzo wiele mam w sercu wdzięczności za ich dobroć, serce. Tam nauczyłam się jeść prawą ręką, ponieważ moja lewa ręka wówczas dominowała. U pani Józefy Broj przed posiłkiem, a zwłaszcza punkt dwunasta, kiedy kościelny dzwon wzywał do modlitwy na Anioł Pański, należało zwrócić się w kierunku kościoła i modlić. Potem pyszny obiad śląski jedzony prawą ręką, bo „nie godzi się jeść lewą”. W skromnym gospodarstwie pani Józefy poznałam króliki i… jazdę w taczce, kiedy pani musiała jechać na pole po trawę. Wówczas wystarczyło, że zawołała: „Baśko! Pójć sam, pojedziem tołcką po trołwa”. Czekałam tylko na to. Basia – hyc przez płot szkolny i już siedziała w taczce, a kochana i dobra muti wiozła. U niej też w niedziele i święta ludzie przyjeżdżający do chrząszczyckiego kościoła na msze św. pozostawiali swoje rowery na podwórku. Zjeżdżało prawie całe Domecko, bo nie mieli jeszcze wybudowanego kościoła. Wiele było tych rowerów, a w odpust w lipcu były one ubrane we wstążki bibułkowe pomiędzy szprychami. Co „koło”, to piękniejsze! Było co oglądać!
Również w odpust Matki Bożej Szkaplerznej było przy kościele dużo kolorowych straganów, a przy boisku wirująca, wesoła karuzela oraz strzelnica oblegana przez męską młodzież. Do dzisiaj wspomnieniem jest mi ten lot w karuzelowym krzesełku.
Takie rozbrykane było to moje dzieciństwo, ale cudowne, chociaż czasy powojenne ciężkie, siermiężne i biedne. Moje ówczesne zabawki to miś pluszowy wypchany trocinami i laleczka, plus drewniana dla niej kołyska.
Po skończeniu przeze mnie I klasy wyjechaliśmy z Chrząszczyc aż do województwa lubelskiego. Kiedy w wakacje przyjeżdżałam do moich sióstr do Opola, zawsze odwiedzałam moje Chrząszczyce – znajome rodziny i koleżanki. Również cmentarz, na którym spoczywa mój krewny, wuj mamy Tadeusz Gludovics von Szyklosse, którego rodzice zabrali, wyjeżdżając z Kołomyi w Wigilię 1945 roku, bo był wdowcem, bezdzietnym 80-latkiem. Chodził ze mną na spacery, najchętniej za kościół, na ławeczkę przed płotem przy domu pani Miętusowej. Obierał scyzorykiem jabłko, a ja tę obciętą skórkę rzucałam poza siebie i zgadywałam, co wyobrażało jej ułożenie. Zmarł w lutym 1947 r. Jabłko i ciepło – to jesień 1946 roku, miałam zatem trzy latka i jest to moje najwcześniejsze wspomnienie, wręcz udokumentowane.
Zawsze chętnie jeżdżę do Chrząszczyc, mam tam przyjaciół. Wyrosło już drugie i trzecie pokolenie; dzieci i wnuki moich koleżanek. Jeżdżę na odpusty w lipcu i listopadowe odwiedziny grobów tych, co już odeszli, a kiedyś byli cząstką moich tam spędzonych dni.
Dziękuję za gościnność i utrzymywaną przyjaźń! Kocham te moje Chrząszczyce i Opole!
Serce się raduje, kiedy jadąc pociągiem, na widok zielonych pól, łanów zboża, układu wiejskich zabudowań i czystych obejść rozpoznaję, że to już Opolszczyzna!
Przez spędzone w Chrząszczycach wczesne dzieciństwo wchłonęłam je wszystkimi zmysłami: wzrokiem, smakiem, dotykiem, słuchem, a przez kolejne lata utrzymana łączność z ludźmi daje mi pełne przekonanie, że wiem (tu powtórzę za Cyprianem Kamilem Norwidem) „skąd się wyszło”.
Obecnie Opolanka – Barbara Bukład
Opole, 22 września 2020 r.