Nasza korespondentka Dominika Fleszar tym razem opowiada o chińskiej służbie zdrowia. Mamy nadzieję, że nie była zmuszona korzytsać z jej usług. My nie chcielibymy:
SZPITAL MADE IN CHINA
Naszą narodową pasją jest narzekanie na służbę zdrowia. Dla zagorzałych wielbicieli mam jednak smutną wiadomość – w Chinach jest jeszcze gorzej.
Do tutejszych szpitali/przychodni/klinik (wszystko nosi jedną nazwę – yiyuan i, prawdę mówiąc, wygląda podobnie) trafiłam kilkukrotnie. Dwa razy na krótkie wizyty u lekarza – raz towarzysząc koleżance z aftami, raz lecząc własne przeziębienie. Kolejny raz pojechałam z inną koleżanką na kroplówkę, a kilka dni temu wspierałam jeszcze inną w poszukiwaniu ortopedy, który będzie gotów nastawić jej złamany palec.
Marta miała niezwykłego pecha, kiedy podczas gry w siatkówkę uszkodziła sobie rękę. Dzień później pomaszerowała do uniwersyteckiego szpitala, gdzie kazano jej zrobić prześwietlenie. Okazało się, że złamała palec, a na miejscu nie ma oddziału ortopedii (pomimo, że na kampusie znajduje się kilka ogromnych odkrytych boisk, bieżnia, hala sportowa i siłownia) – dlatego odesłali ją do Haidian Yiyuan, ogromnego szpitala w naszej dzielnicy.
Po trwającym jakiś czas kluczeniu po korytarzach, wyrabianiu karty szpitalnej, szukaniu odpowiedniego punktu rejestracji, szukaniu schodów, szukaniu piętra, szukaniu oddziału i szukaniu gabinetu – w końcu dotarła do odpowiedniego lekarza. Ten stwierdził: „pani kochana, z tym to na operację!”, po czym zawołał chirurga. Chirurg jednak orzekł, że nie ma potrzeby operować, po czym… Odesłał Martę do trzeciego szpitala, w którym rzekomo mają lepszego ortopedę.
Pojechała więc do szpitala Jishuitang, który klimatem przypomina nieco komunistyczne sanatorium. Tam – tym razem na oddziale ratunkowym – należało wyrobić kolejną kartę, kolejny raz się zarejestrować, kolejny raz zapłacić, a następnie skierować się schodami w dół.
Do piwnicy.
A raczej sporej wielkości piwnicznego hallu, z rzędem metalowych szafek, kamienną podłogą, wyjściem a’la garażowym i malutką klitką, w której siedzieli lekarze. Ta klitka, którą z braku lepszego słowa trzeba nazwać gabinetem, stanem higienicznym przypominała raczej ubojnię – brudny zlew, walające się po podłodze resztki, porozrzucany sprzęt, blat pokryty plamami. Lekarze rzucili okiem na zdjęcie, przyjrzeli się palcowi, a następnie kazali jej wyjść na korytarz i poczekać. Po 5 minutach ze swojej nory wychynął lekarz w brudnym kitlu, po czym – w dalszym ciągu na korytarzu – zaczął nastawiać nogę pewnego młodego pacjenta, skończył, zabrał się za bandażowanie ręki innego. Marta patrzyła na to zupełnie osłupiała, nie bardzo wiedząc – śmiać się, czy płakać. W końcu pan doktor doszedł do niej, obejrzał palec, sporządził usztywnienie i odesłał ją do domu, beztrosko mówiąc „proszę przyjść za tydzień, jeśli coś pójdzie nie tak – to operacja!”.
Jeżeli ktoś szuka terapii, która pozwoli mu docenić uroki polskiej służby zdrowia – zapraszam do Państwa Środka!
Tekst i zdjęcia: Dominika Fleszar