Piotr Cyngiel jest muzykiem, podróżnikiem, animatorem kultury afrykańskiej i liderem zespołu Derubey. Sztukę gry na afrykańskich instrumentach perkusyjnych oraz wiedzę o kulturze afrykańskiej zdobywał poprzez liczne podróżne na „czarny ląd” drogą nie tylko powietrzną, ale także lądową.
Specjalnie dla naszego portalu Piotr Cyngiel opowiada Wam o swoich najciekawszych doświadczeniach w Afryce.
Podczas jednego z moich licznych pobytów w Afryce poważnie uszkodziłem sobie nogę o rafę koralową, nie mogłem chodzić. Poszedłem wówczas do wioskowego szamana. Podmuchał jakimś dymem, dał mi coś na nogę. Minęły trzy dni, noga się zagoiła, a ból ustał. Może nie byłoby w tym nic niezwykłego, ale gdy wróciłem do Europy, rozwinąłem bandaż. Rana się odnowiła.
W Senegalu temat voodoo jest tabu – nie mówi się o nim, ale on cały czas unosi się w powietrzu. Nie raz, nie dwa widziałem ludzi, którzy szyją „Giri Giri”. To magiczny zachodnioafrykański talizman. Szyją go szamani, których nazywa się marabu. Aby być marabu, trzeba się nim urodzić. W trakcie wizyty mówi się, jaki jest problem i zostawia trochę pieniędzy. Marabu wypisuje na karteczce rozmaite symbole, która zostaje zawinięta w skórę. Talizmany te nosi się na różnych częściach ciała. Mają chronić przed nieszczęściem. Niektórych kwestii zwykły marabu nie wypisze, tylko taki, który ma specjalną wiedzę.
Giri Giri są różne. Na przykład takie, które mają nas czynić nieuchwytnymi lub doprowadzić do określonego celu. Najdroższe i najbardziej znane jest Giri Giri dla wojowników – takie, które ma sprawić, że nóż nie wejdzie w ciało. Są ważne dla tych, którzy uprawiają w Senegalu tradycyjny sport walki zwany „bere”. Polega na tym, by przewrócić kogoś na piasek. Niby nic niezwykłego, ale to właśnie przed walkami odbywają się ceremonie i uprawianie rytuałów, które często są dłuższe niż sama walka. Wiele osób ćwiczy bere na plażach marząc o tym, by kiedyś wziąć udział w zawodach. Tyle tylko, że bere, tak popularne w Senegalu, nigdy nie będzie sportem olimpijskim – właśnie dlatego, że zawiera elementy voodoo.
Pamiętam pewną sytuację, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie: pewien starszy pan z maczetą poprosił, bym do niego podszedł. Kazał mi rąbać maczetą w pewnym miejscu. Urąbałem korę, a na jego ręce weszło pełno mrówek. Po chwili zeszły. Podobno to było lekarstwo na ból brzucha jego przyjaciela. Po nim przeszły mrówki, a po mnie – ciarki.
Voodoo kojarzy się ze słynnymi laleczkami, ale w Senegalu się z nimi nie spotkałem. Tam Giri Giri robi się po to, by pomagać innym ludziom. Talizmany dają pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Choć marabu zostawia się pieniądze, Giri Giri to nie jest coś komercyjnego. Sam miałem kilka przykładów, kiedy faktycznie poczułem moc tych tradycji, choć nie chcę o nich mówić w zbyt wielu szczegółach – czuję, że to coś osobistego pomiędzy mną a tamtym światem.
Są sytuacje, w których Giri Giri należy zdjąć – na przykład podczas załatwiania się czy uprawiania seksu. Wiem o takich rzeczach, bo nie jestem zwykłym turystą. Każdy kto widzi, że jako biały mam Giri Giri wie, że wiem trochę więcej.
Afryka się zmienia. Nie wiem czy na lepsze. W ciągu 11 lat byłem w niej osiem razy. Widzę, jak w miastach podąża się ku życiu na wzór Europy. Ludzie mają po trzy telefony, goni się za Internetem, każdy ma telewizor. Ale voodoo jest wciąż obecne (zwłaszcza na wioskach). Ale wiara w moc voodoo jest wciąż bardzo silna. To taki rodzaj świeckiej religii: voodoo, śpiew, taniec, gra na bębnach. I choć niektórym może wydawać się to dziwne, to w Senegalu nie ma żadnych problemów religijnych z tego powodu. Kościoły i meczety funkcjonują koło siebie i wszyscy żyją pokojowo. I choć nie trzeba wierzyć w magiczną moc voodoo, to na pewno może to być lekcja dla nas wszystkich.