Minął drugi dzień z pierwszymi zakazami spotkań i organizowania imprez, kiedy już do nas dotarło, że to bardzo zjadliwy wirus, a nie odległa bajka. I jest obecny w naszym regionie. To był dzień pełen kontrastów.
Sklep chemiczny w centrum Opola. Nieustanny ruch i setki pytających o antybakteryjne mydła.
– Mam uczucie, że nadchodzi Armagedon – żali się dziewczyna w kasie.
W sklepie ruch, ale na samej Krakowskiej jakaś niezwyczajna pustka, którą tylko co jakiś czas ożywia grupka wyluzowanych młodych, z wypisanym na twarzach uczuciem „wolne”.
W kawiarni, gdzie przed południem zwyczajowo wysiadywali emeryci, też pusto. Za to długa kolejka przed piekarnią, a w środku ścisk i trudno się przecisnąć. Raj dla wszelkich wirusów! Ludzie kupują po kilka chlebów na zapas, do zamrożenia. Ekspedientka zdziwiona, że takiego ruchu nawet przed świętami nie ma.
Nikt w piekarni nie wpadł na pomysł, żeby na drzwiach powiesić kartkę, by do małego, ciasnego pomieszczenia, tak dla bezpieczeństwa, wchodzić pojedynczo. Zaprowadzić taki porządek, jak w pobliskiej aptece, gdzie wchodzi się tak, by przy każdej z kas była jedna osoba.
Nikt nie myśli, żeby zachować między sobą odległość. Biust do pleców, kolano w podudzie, łokciem w brzuch. A potem, po powrocie do domu długo będą myli ręce żelem, który udało im się wyszarpać w chemicznym.
Niekonsekwencja aż bije i nie chodzi tu o wzbudzanie paniki, ale o to, by bez paniki, ale dla profilaktyki. To takie słowo wielu osobom w średnim wieku i wyżej dobrze kiedyś znane, chociażby ze szkolnych gabinetów dentystycznych.
Czy można zapobiegać koronawirusowi? Komunikaty płynące od ministra zdrowia i głównego inspektora sanitarnego stale ulegają zmianie, co nie wynika ze złej woli, tylko z nieznajomości przeciwnika, z którym po raz pierwszy przychodzi nam się zmierzyć. Nie zna go nawet Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), która ogłaszając, że mamy światową pandemię, czyniła to z pewnym trudem. Bo to nie jest słowo, którego używa się łatwo. Poprzedni raz WHO użyła jej dziesięć lat temu, podczas epidemii świńskiej grypy, na którą tylko w Indiach zmarło ponad tysiąc osób.
Teraz, kiedy przybywa chorych, odkrywamy, że w Polsce właściwie nie istnieją oddziały zakaźne. Przegrały ze źle pojętą oszczędnością, nazywaną „ekonomią”, bo gdyby istniały, to musiano by im płacić za tzw. gotowość. Podobnie, jak lekarzom ze specjalnością wirusologów. Politycy uznali, że szkoda płacić, kiedy nie grozi już nam żadna zaraza.
To jakże krótkowzroczne skąpstwo widać w całej służbie zdrowia. W szpitalach braki na każdym kroku, a w rządowych magazynach żadnych zapasów. Niby już bogaty kraj, a jakże biedny.
Najstarsi pamiętają epidemię we Wrocławiu w 1963 roku, kiedy ospę prawdziwą przywlókł z Indii funkcjonariusz służby bezpieczeństwa. Miasto odcięto wówczas od świata na 47 dni. Zachorowało wówczas nią 99 osób, a zmarło 7. Choć ludzie w Polsce szeptali między sobą, że we Wrocławiu leżą trupy na ulicach. Wrocław był odcięty od świata, a ludzi władze PRL odcięły od informacji. Inna sprawa, że gdyby ówczesna władza mówiła nawet prawdę, to mało kto by jej wierzył. Sama WHO nie mogła w to uwierzyć, bo prognozowała, że w Polsce zachorują na ospę setki tysięcy, a umrą też tysiące. Może i tym razem WHO się pomyli z czarnymi prognozami? Tak, musimy w to wierzyć.