– Prowadzę Mareczka do przedszkola, a potem codziennie jadę na cmentarz – zaczyna opowiadać Joanna i nerwowo łapie powietrze. Zamawia herbatę jaśminową, ale herbata długo stoi nietknięta.
– Mareczek znów płacze w przedszkolu – mówi Joanna, a oczy napełniają jej łzy. – Pewnie gdybym była tak silna jak kiedyś, byłoby inaczej.
Mareczek każdego dnia pyta o tatę, rzuca kamyki do nieba, marzy, że wreszcie dorzuci tak wysoko, by w końcu tato je złapał. Kiedy widzi na niebie samolot, też mówi, że tam wysoko jest jego tatuś.
– Czasem prosi o telefon, sam odnajduje zdjęcia i filmiki z tatą. Potem długo je ogląda… – Joanna zawiesza na chwilę głos. – Bo dziecko to wszystko po swojemu czuje. Na początku zwalało mnie to z nóg, kiedy pytał o tatę, o to, kiedy wróci, ale teraz już potrafię z Mareczkiem rozmawiać.
– Przy dziecku nie płaczę – dodaje Joanna.
Niedawno wróciła ze swoim trzylatkiem z Londynu, żeby pozbierać liście z grobu i być jeszcze przed Wszystkimi Świętymi.
– Pierwszego listopada obchodzę też urodziny, ale te były straszne – mówi spokojniej, ale łzy spływają jej po policzkach. – Po śmierci Marka jest taka pustka w życiu. I nie wiem dlaczego, ale ani razu mi się nie śnił.
O Londynie mówi, że to taki drugi dom, bo mieszkała tam jedenaście lat. Jest fizjoterapeutą, a w Londynie pracowała z chorymi ze stwardnieniem rozsianym.
– Dzieci są niesamowite, one nie widzą wózków inwalidzkich, niesprawności, a widzą człowieka – Joanna na chwilę się ożywia, zmieniając temat. – Mareczek był ze mną w pracy, przybijał „piąteczkę”, witał się i w ogóle tej niepełnosprawności nie widział tak, jak to widzą dorośli.
– Ale wróciliśmy. Tutaj jest wszystko co należało do Marka przed śmiercią, co należało do nas – poprawia się. I wybucha płaczem. – To nasze niewielkie mieszkanko, miejsca wspólnych spacerów. Chodziliśmy w niedzielę do kościoła. Teraz mamy taką pustkę…
Profesor był prostolinijnym człowiekiem
Przed laty Joanna ułożyła sobie życie w Londynie. Praca z niepełnosprawnymi dawała jej olbrzymią satysfakcję.
– Ale po dziesięciu latach wróciłam do Polski, dla Marka, bo życie na odległość nie miało sensu – wspomina. – Po moim powrocie wszystko błyskawicznie się potoczyło. Ślub kościelny, potem urodziło się dziecko. Marek wiedział, że tęsknię za Londynem, ale robił wszystko, żeby mi w tym jakoś pomóc. Był bardzo opiekuńczy.
Joanna zastanawia się, czy ktoś o tym wie, że jej mąż, prof. Marek Tukiendorf, rektor Politechniki Opolskiej, był skromnym człowiekiem.
– Kiedy wróciłam z Londynu, myślałam o większym mieszkaniu. Myślałam też o wybudowaniu domu – przyznaje. – Ale Markowi wystarczało to niewielkie, 56-metrowe mieszkanie po jego rodzicach w centrum Opola. I przez te trzy lata byliśmy szczęśliwi w tym mieszkaniu, patrzyliśmy, jak rośnie Mareczek.
– Markowi wystarczało to niewielkie, 56-metrowe mieszkanie po jego rodzicach w centrum Opola. I przez te trzy lata byliśmy szczęśliwi w tym mieszkaniu, patrzyliśmy, jak rośnie Mareczek.
Był zapracowany, bo oprócz obowiązków rektora politechniki prof. Marek Tukiendorf pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Konferencji Rektorów Polskich Uczelni Technicznych oraz przewodniczącego Komisji Stałej ds. Współpracy Międzynarodowej w Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich.
– Marek często wyjeżdżał, ale w każdej wolnej chwili do nas dzwonił – kontynuuje Joanna. – Kiedy Mareczek był maleńki, dzwonił i pytał o kolki, o to, ile zrobił kupek. Ile razy mały obudził się w nocy. Pytał o te wszystkie codzienne sprawy, w których często nie mógł uczestniczyć.
Mówi, że gdziekolwiek szli, jej mąż nie robił sztucznych barier.
– Nie było takich sytuacji, że on profesor i rektor, osoba na świeczniku… – podkreśla Joanna. – Marek od razu z ludźmi wchodził w relację. No i pomagał. Pamiętam, leżałam w szpitalu, tam usłyszał, że czyjeś dziecko ma glejaka mózgu. Nie było chwili zawahania, zaraz uruchomił telefony. Marek zorganizował zbiórkę na politechnice, sam wpłacił dużą sumę. Potem patrzył na zdjęcie tego dziecka i mówił: „Patrz, Asia, ile nieszczęścia na świecie, jak takiemu dziecku nie pomóc?”.
Kiedyś jedna z pracownic politechniki trafiła do hospicjum.
– Marek zaraz mi powiedział: „Asia, jedziemy!”, a ta pani mówiła potem: „Panie rektorze, panie rektorze, pan mnie odwiedził – wspomina. – Pomyślałam wtedy, że on w tym swoim zabieganym świecie chciał odwiedzić chorego człowieka w hospicjum.
Jak chcą, to każdemu coś znajdą
– Kiedyś, żartując, powiedział, że chciałby być pochowany na cmentarzu w Czarnowąsach, tam gdzie jego ojciec – mówi Joanna Tukiendorf. – Chociaż w ogóle z tą miejscowością nie byliśmy związani, zawsze mieszkaliśmy w Opolu. A wtedy te jego słowa o cmentarzu w Czarnowąsach przyjęłam ze spokojem. Marek dość często chodził tam na grób swojego ojca. Poza tym, kiedy żona jest o szesnaście lat od męża młodsza, to wcale takie słowa męża nie muszą dziwić ani zastanawiać.
Kadencja rektora Tukiendorfa dobiegała końca, bo trwałaby do 2020 roku.
– Namawiałam go, żebyśmy po skończonej kadencji wyjechali stąd, zostawili to wszystko za sobą – Joanna zawiesza głos. – Widziałam, że dzieje się coś złego. Nie pozwolili Markowi nawet dokończyć kadencji. Oni zaszczuli mojego męża…
Marek mówił jej rozżalony: „Asiu, ja tyle dla Opola zrobiłem, a teraz ludzie na mnie patrzą jak na złodzieja, jak na oszusta”.
– Ale dla Marka liczyło się tylko Opole – tłumaczy Joanna. – Chciał udowodnić, że nie jest winny, ale w takiej bezradności mi powiedział, że organy są silniejsze. I postawią mu zarzut z palca wyssany.
Wszyscy o tym wiedzieli, że miniony rok był dla rektora politechniki trudny. Widzieli, jak trudno mu udźwignąć lawinę donosów, kontroli i publikacji, które pojawiały się o nim w mediach. Wobec których był bezradny. Wprawdzie wszystkie prowadzone przez prokuraturę śledztwa toczyły się „w sprawie”, a nie „przeciwko osobie”, i tym samym nikomu nie postawiono zarzutów, ale profesor bardzo to przeżywał.
– Często mówił: „Zobacz, jakie ja wam życie zgotowałem. Mieliśmy mieć dobre życie, a tutaj taka hańba. Jestem niewinny, ale to nie ma znaczenia, bo oni zrobią wszystko, żeby wsadzić mnie na lata do więzienia” – wspomina Joanna Tukiendorf. – Marek mówił mi też, że jedna z osób, która go najbardziej atakowała, powiedziała: „Parasol w Warszawie już ci się zamknął”. Zaszczuli mojego Marka…
Joanna mówi, że już w święta wielkanocne widziała, iż z mężem dzieje się coś nie tak.
– Marek zaczął stronić od ludzi – wyjaśnia. – Po wspólnym obiedzie uciekał, żeby być sam. Często rozmawiał przez telefon, miał tysiące spraw, więc nikt nie zauważał jego nieobecności. Zaczęły mnie niepokoić niektóre rozmowy męża. Widziałam, że dzieje się źle…
Potem przez pewien czas było dobrze, trochę się uspokoiło.
– Z wakacji wróciliśmy 14 lipca, Marek otwiera gazetę i znów wszystko przeciwko niemu – wspomina. – Znów w każdym miejscu spotykał się z hejtem. Najbardziej obawiał się tego, że przyjdą do nas nad ranem i zarzucą mu coś, czego nigdy nie zrobił.
Leki nie zniszczą nienawiści
Czy Joanna niczego nie przeczuwała?
– Nie aż takiej tragedii – przyznaje. – Wiedziałam, że ma problemy w pracy. Ale dopiero kiedy pojawiły się publikacje w gazetach, zaczęło do mnie docierać, jak daleko to zabrnęło.
Był u lekarza, proponowano mu leki. Nie brał ich, mówił, że medycyna nie zmieni rzeczywistości: „Asia, leki, chemia nie zniszczą nienawiści i nagonki na mnie. Przecież oni mnie zniszczą”.
Joanna mówi, że nikt u jej męża nie stwierdził depresji.
– Wyszedł ze szpitala po dwóch tygodniach, a lekarze mi mówili, że to problemy w pracy, a mąż jest świadom tych problemów – kontynuuje.
17 lipca rano przyleciała z USA matka Marka Tukiendorfa.
– Byliśmy się przywitać – mówi Joanna. – Tego samego dnia, około godziny 19 jeszcze rozmawiał z zaprzyjaźnionym lekarzem w sprawie naszego Mareczka.
Joanna milknie na dłużej.
– Winię siebie za to, że zostawiłam go wtedy na pół dnia – wyrzuca z siebie Joanna. – O godzinie 20 dzwoniłam, jeszcze wysłałam filmik, jak Mareczek na trampolinie skakał. W lipcu są długie dni, więc Mareczek chciał jeszcze z dziećmi bawić się na dworze. Być może gdybym wcześniej wróciła do domu… Albo mogłam go prosić, żeby ze mną jechał… Z drugiej strony nie mogłam mu narzucać, że musisz to czy tamto.
55-letni prof. Marek Tukiendorf odszedł w środę 17 lipca. Jego ciało znaleziono wieczorem tego dnia w jednym z bloków w Opolu. Ustalenia śledczych wskazały, że Marek Tukiendorf popełnił samobójstwo. Informacja o jego śmierci wywołała szok nie tylko w Opolu.
W mediach pojawiła się informacja, że bliscy widzieli już od długiego czasu, że z profesorem dzieje się coś złego. Widzieli, jak trudno mu udźwignąć lawinę donosów, kontroli i niekorzystnych publikacji, które pojawiały się o nim w mediach, a wobec czego był bezradny.
Tak jak chciał, został pochowany na cmentarzu przy kościele św. Anny w Czarnowąsach. Wolą rodziny było, by osoby żegnające zmarłego nie składały kwiatów, a w zamian wsparły renowację opolskiej katedry. Prof. Marek Tukiendorf był członkiem Kapituły Odnowy Katedry Opolskiej.
– Napisałam list otwarty, sama zaniosłam go do prokuratury – mówi Joanna. – Wiem, że nikt się tym nie przejął, ale mam poczucie, że coś zrobiłam. Sprawę umorzono, śledztwo niby nie było przeciwko Markowi, ale w sprawie. Nie mógł się bronić za życia, bo w sądzie mu zabroniono. Teraz, zza tej kamiennej płyty, też już nie może…
W liście zarzuciła opolskiej prokuraturze, że wzięła udział w nagonce na jej męża. Napisała m.in.: „Mąż powtarzał mi wielokrotnie, że nie rozumie Waszych działań, które przeciwko jego urzędowi są prowadzone z taką gorliwością, a te zgłaszane przez niego przeciwko jego hejterom – lekceważone”.
– Nigdy bym nie przypuszczała, że trzecią rocznicę naszego ślubu spędzę nad grobem Marka – mówi Joanna. – Ale wszystko, co było wcześniej, każdy dzień z Markiem to najszczęśliwszy czas mojego życia. Choćby chcieli nas tego pozbawić, nigdy nam tego wspólnego szczęścia nie odbiorą.