Z Rajmundem Millerem, lekarzem i opolskim posłem Koalicji Obywatelskiej, wiceprzewodniczącym Sejmowej Komisji Zdrowia, rozmawia Jolanta Jasińska-Mrukot
– Jakie mogą być konsekwencje poluzowania obostrzeń – otwierania galerii handlowych, bibliotek, przedszkoli i żłobków – kiedy mamy ciągły wzrost zachorowań?
– Boję się o tych wszystkich ludzi, bo to jest niebezpieczne. Na dodatek brak jest prawdziwych danych, dotyczących ilości zachorowań i zgonów, zbyt mało jest wykonywanych testów. Decyzja związana z poluzowaniem obostrzeń jest więc przedwczesna. Jako lekarz uważam, że nie można tak bezmyślnie, bez planu, znosić ograniczenia, bo to się może skończyć, jak we Włoszech, czy Wielkiej Brytanii. Zresztą, to niezrozumiałe w kontekście wypowiedzi samego ministra zdrowia, Łukasza Szumowskiego, że u nas jeszcze nie ma apogeum epidemii.
– Dlaczego, pana zdaniem, tym decyzjom nie towarzyszy żaden plan?
– Ponieważ za tymi zapowiedziami nic nie idzie. Premier mówi, że dzieci wrócą do przedszkoli i żłobków, a ich dyrektorzy nie wiedzą nic. Nie wiedzą, jaki ma być regulamin, ile dzieci w jednej grupie, jakie zabezpieczenia. Rząd robi to wszystko, bo chce ludzi przekonać, że za tydzień mogą iść bezpiecznie głosować. Tymczasem epidemiolodzy mówią coś zupełnie innego, że w rzeczywistości zakażonych jest czterokrotnie więcej i nawet przy głosowaniu korespondencyjnym istnieje niebezpieczeństwo zakażenia. To wszystko opiera się na jednym wielkim kłamstwie.
– Trudno też zrozumieć, dlaczego robi się w Polsce tak mało testów na koronawirusa.
– Bo określono takie procedury, żeby tych testów się nie robiło. Liczba wykrytych przypadków zakażenia jest wprost proporcjonalna do liczby zrobionych testów, więc jak nie robi się testów, to nie ma chorych. A jak przywożą pacjenta z ostrym zapaleniem płuc, bez robienia mu testów, a on umiera na drugi dzień, to lekarz stwierdzający zgon nie ma prawa wpisać „podejrzenie koronawirus”, tylko wpisuje, że to ostre zapalenie płuc. W wielu szpitalach, zwłaszcza powiatowych, w ogóle jest dramatyczna sytuacja. Kiedy przywożą pacjenta, który musi mieć zrobioną operację ratującą życie, a może mieć koronawirusa, to ani pielęgniarki, ani personel sal operacyjnych nie są zabezpieczeni. Nie mają sprzętu, a maseczki się wydziela. To, co opowiada, pan minister Szumowski, to są legendy, to jest nieprawda i ktoś powinien odpowiedzieć za te zaniedbania. Teraz robi się tak mało testów, żeby przed wyborami pokazać, że jest bezpiecznie.
– Czyżby posłowie – lekarze z PiS nie widzieli problemu?
– Mam wielką pretensję do moich kolegów – lekarzy z PiS, bo nie znalazł się ani jeden odważny, ani jeden uczciwy, który by zagłosował przeciwko wyborom. Nawet gdyby dzisiaj rządziła PO, a kazali by mi głosować za wyborami, to nigdy bym nie zagłosował. Jestem lekarzem, więc nie potrafiłbym popatrzeć sąsiadom, czy moim byłym pacjentom w oczy. Nie potrafiłbym popatrzeć w oczy listonoszowi, którego życie i zdrowie się naraża. Nie znalazł się ani jeden lekarz w PiS, który by zaprotestował. Boją się, że prezes Kaczyński nie umieści ich na listach wyborczych? Bo rodziny stracą fuchy w spółkach skarbu państwa?
– Rząd tłumaczy, ze trzeba luzować rygory ze względu na gospodarkę.
– Każdy zdaje sobie sprawę, że gospodarkę trzeba ruszyć, bo ludzie nie będą mieli co do garnka włożyć. To jednak powinno się odbywać powoli w pewnych dziedzinach usługowych, z wieloma ograniczeniami. Ludzie muszą z czegoś żyć, tylko to musi mieć jakiś ustalony porządek. Mówię o zakładach produkcyjnych, gdzie można przestrzegać pewnych zasad, odległości. Ale co do galerii handlowych, to mam wątpliwości. Poluzowanie musi nastąpić, ale trzeba było robić testy, chociażby tak jak Niemcy, którzy wykonują 100 tysięcy testów na dobę, żeby odizolować zakażonych od ludzi zdrowych. A nasz rząd chwali się, że są lepsi od Wielkiej Brytanii, czy od Włoch. To, że Włosi zawalili, to nie znaczy, że mamy się chwalić, iż u nas jest trochę lepiej.
– Jaki błąd popełniono na początku epidemii?
– Rząd wiedział o zagrożeniu, tylko na Nowogrodzkiej powiedziano, żeby się tym nie przejmować. Nawet gdyby minister zdrowia miał jak najlepsze chęci, to i tak nic nie mógł zrobić. Działania rządu są spóźnione. Myśmy mówili o zagrożeniu w styczniu, kiedy COVID-19 był w Chinach. Jestem wiceprzewodniczącym komisji zdrowia i klub Koalicji Platformy zwrócił się do marszałek Elżbiety Witek o pilne zwołanie Komisji Zdrowia w sprawie przygotowania Polski do ewentualnej epidemii. Jednak komisję zwołano dopiero na 12 lutego. Wtedy pokazaliśmy ministrowi zdrowia, że Polska nie jest prawnie przygotowana, np. że nie ma ustawie o chorobach zakaźnych wyraźnie określonych zasad kwarantanny, czyli ograniczenia wolności zgodnie z konstytucją.
– I jaka była odpowiedź?
– Ministerstwo nam wtedy powiedziało, że to w ogóle nie jest potrzebne. Dopiero 1 marca „obudził się” prezydent Duda, który stwierdził, że trzeba zwołać Sejm w sprawie zagrożenia koronawirusem. Dopiero 3 marca w nocy odebrałem telefon, że rano będzie posiedzenie Komisji Zdrowia. Powiedziano mi, że jest ustawa o chorobach zakaźnych i COVID-19, która pojawiła się przed północą i zawierała różne obostrzenia gospodarcze w stanach epidemicznych i stanie nadzwyczajnym. Tam były takie zapisy, które udało nam się wynegocjować, żeby je usunięto, np. taki, że w przypadku jakichś koniecznych działań państwo nie ponosi odpowiedzialności za szkody, których dozna obywatel np. na swojej posesji. Do tej ustawy nie było żadnych konsultacji, czy opinii prawnych.
3 marca dowiedzieliśmy się od wiceministra zdrowia, że w Polsce zostało zrobionych 390 testów, ale nie wiadomo jakich. A drugi minister powiedział, że 600. Testy robiły tylko dwa ośrodki w Warszawie, a kiedy pytaliśmy, jakie są ich moce przerobowe, to mówiono „wystarczająco”. Premier Morawiecki kłamał o zabezpieczeniach na granicy, bo ludzie przejeżdżali tam i z powrotem i nikt ich o nic nie pytał. Chciał pokazać jakim jest dobrym premierem i ściągnął 40 tys. Polaków samolotami do kraju. A jak wyglądała droga tych ludzi? Pojawiali się na lotnisku, wypełniali tylko druk ze swoim adresem i byli oddelegowywani do domów na tzw. kwarantannę. Wśród tych osób mogło być wielu zakażonych, a taka osoba po przylocie wsiadała do taksówki, pociągu i jechała do domu. Tam gdzie byli starsi rodzice, rodzina. To ten przypadek spod Rzeszowa, gdzie starszy pan zmarł, bo dzieci zaraziły po przylocie rodziców.
– Co należało wówczas zrobić?
– Gdyby ktoś logicznie pomyślał, to można było pomóc tym ludziom. Mogli przywieźć ich do kraju, a z lotniska już wyprowadzić innym wyjściem do specjalnie przygotowanego autokaru. W lutym trzeba było zamknąć ośrodki sanatoryjne, bo jak się zamknie je na miesiąc, to nic się nie stanie, a one mają łóżka, lekarzy i personel. Tam należało przewozić tych ludzi i badać wszystkich. Tych, którym pierwszy test wychodził dodatni, kierować w inne miejsce. A tym, którym ujemne, trzymać w kwarantannie przez dwa, trzy tygodnie, a potem je powtórzyć.