Wirtuozerskie popisy, ponad dwie godziny szalonego grania i kipiący energią Lach Doley – to namiastka tego, co mogliśmy zobaczyć w sobotę (25 maja) wieczorem w Starym Domu w Domecku. W magiczny świat, w którym głównymi bohaterami są potężnie brzmiące organy Hammonda, blues i soul, zabrała nas formacja Lachy Doley Group, która wystąpiła pod Opolem na jednym z dwóch polskich koncertów. Lider zespołu zdradza nam, skąd się wzięła jego fascynacja tym pięknym instrumentem.
Długimi owacjami na stojąco i jeszcze dłuższymi bisami zakończył się ostatni koncert w Starym Domu. To była prawdziwa uczta, a bez wątpienia jeden z najlepszych koncertów ostatnich lat, które odbyły się w Domecku.
Jej sprawcą był pochodzący z Australii Lachy Doley, wirtuoz organów Hammonda i Clavinetu, a także uznany wokalista, kompozytor i autor tekstów. Z zespołem firmowanym jego nazwiskiem wydał trzy płyty: „Lovelight” (2017 rok) oraz „Make or Break” (2019 rok).
Żywiołowe trio na scenie
Instrumentalnie prym wiodą tu rzecz jasna organy, ale to żywiołowe trio uzupełnia fenomenalny bębniarz Jackie Barnes oraz basista Joel Burton. O ich fantastycznych występach na żywo mogła się przekonać publiczność festiwalu “Blues na Świecie” w tamtym roku – podczas pierwszej wizyty muzyków w Polsce.
– Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać, gdy grasz w nowym miejscu, ale publiczność była wspaniała. To jaki będzie koncert, można przewidzieć po pierwszym utworze – mówi nam Lach Doley,
– Gramy w różnych miejscach. Dziś jesteśmy podekscytowani wizytą w takim małym Domecku. Myślę, że na bardziej kameralnych koncertach, w mniejszych pubach, gdzie ludzie się znają, są bardziej zaangażowani w muzykę, całe show.
Z kameralnej – ale wypełnionej po brzegi – sali Starego Domu, Lachy Doley Group pojadą na koncerty do Holandii, Niemiec, a następnie do Anglii, gdzie zagrają m.in. w Londynie.
Lachy Doley: „Uczyłem się ze słuchu”
Sam lider zespołu, choć być może niepozorny, to w istocie kipiący wulkan energii. Za organami Hammonda, na których sam nauczył się grać, przemienia się w sceniczną bestię.
– To wszystko zaczęło się w bardzo młodym wieku, miałem jakieś 15 lat. Zakochałem się w fortepianie pierwszy razy gdy zagrałem na nim w moim rodzinnym domu. Gdy usłyszałem ten dźwięk, krzyknąłem „wow”! Wydobywała się z niego niezwykła siła. A potem uczyłem się sam, ze słuchu… – wspomina muzyk.
Muzykę traktował jednak jako hobby. Z organami Hammonda zetknął się na studiach, za sprawą brata Claytona, który grał z zespołem Bondi Cigars. Szybko się okazało, że Lachy posiada wielki talent i stał się muzykiem sesyjnym. Rozpoczęły się profesjonalne nagrania, a później zakładał już własne zespoły.
– Mój brat był starszy ode mnie o kilka lat, ale dorastaliśmy i uczyliśmy się razem. Nasza rodzina poza tym nie miała nic wspólnego z muzyką. Jedynie chłopak mojej mamy był gitarzystą. To był jakiś taki wstęp do grania muzyki, muzyki bluesowej… – śmieje się Lachy Doley.
– My graliśmy na fortepianie w domu, później przetłumaczyliśmy to organy Hammonda.
Jako pierwsze muzyczne inspiracje wskazuje na takich artystów jak m.in. Jerry Lee Lewis.
– On był szalony i dziki, kochał rock and rollowe granie – wylicza. – Swoje muzyczne inspiracje czerpałem z różnych stron. Dziś to taki miks, nie tylko blues, ale najważniejszy po nim jest jednak soul. Ta muzyka naprawdę gra mi w sercu, jest taka namiętna.
Z miłości do muzyki, czyli gwiazdy sceny na prowincji
By ta muzyczna uczta doszła do skutku, wiele wysiłku włożył szef Starego Domu.
– Już od ponad dwóch lat zabiegałem o ściągnięcie Lachy Doley Group do nas. Nie było łatwo, bo Lachy jest rozchwytywany i bardzo zajęty. W Polsce wystąpił tylko raz w ubiegłym roku – mówi Jan Cieślik, właściciel restauracji Stary Dom w Domecku.
– Za nami dwie godziny niesamowitych emocji. Lachy Doley pokazał światowy poziom. Jego gra jest fenomenalna.
To nie pierwszy raz, gdy w Domecku występują gwiazdy sceny. Koncertowali tu już m.in. Eric Sardinas, Uli Jon Roth (Scorpions), bracia Vinny i Carmine Appice (Dio, Rod Steward), Neil Zaza (Joe Satriani, Steve Vai) i wielu innych zagranicznych bluesmanów i rockmanów.
Fot. Anna Konopka