W serii „Wielcy stąd” opisałem dotychczas sylwetki i dokonania sześciu osób wywodzących się z naszych terenów. Kolejne dwie osoby, o których chciałbym napisać, trudno byłoby zaliczyć do „Wielkich”, ale z pewnością ich życiorysy są niezwykłe, nietuzinkowe i dlatego postanowiłem również o nich napisać. Bo któż mógłby przypuszczać, że w jednej z naszych nadodrzańskich wiosek urodził się człowiek, który będąc już w dojrzałym wieku, wybrał dla siebie profesję oficjalnego… królewsko-pruskiego kata i który rzeczywiście osobiście wykonywał wyroki śmierci. Makabra, prawda? Zastanawiam się, co skłoniło Lorenza S. do zajęcia się rzemiosłem katowskim? Może poczuł, że w swoim życiu ma do spełnienia jakąś szczególną misję, na wypełnienie której niewielu byłoby stać? Może było to specyficzne poczucie sprawiedliwości, które kazało mu na trwałe usuwać ze społeczeństwa ludzi skazanych przez sądy na karę śmierci? A może skłonił go do tego wysoki prestiż, jakim otaczany był wówczas zawód kata? A może zadecydowały o tym wysokie zarobki związane z tą profesją? Nie wiem… Wiem tylko to, że skoro urodził się u nas, to odebrał też u nas nasze tradycyjne śląskie wychowanie, chodził do tutejszego kościoła, do tutejszej szkoły, żył i wychowywał się wśród naszych ludzi, a mimo to wybrał sobie w życiu to, jakby nie było, odrażające dla wielu zajęcie.
Urodził się w 1850 roku. Kiedy dorósł, został rzeźnikiem i zamieszkał we Wrocławiu. Wykonywanie tego zawodu z pewnością przyzwyczaiło go do odbierania życia żywemu stworzeniu, oswoiło go z widokiem krwi, ale to przecież nie to samo co pozbawienie życia człowieka, nawet jeśli ten człowiek był przestępcą skazanym przez sąd na karę śmierci. Zanim Lorenz S. został katem, mieszkał w latach 1868-1875 we Wrocławiu. Potem przeniósł się do Raciborza, gdzie się usamodzielnił i gdzie się ożenił, a następnie już w 1877 roku powrócił do Wrocławia i wciąż pracował jako rzeźnik. O tym, by zostać katem, myślał już przynajmniej od roku 1889, kiedy to w Berlinie zdał pomyślnie odpowiedni egzamin i po upływie sześciu miesięcy otrzymał urzędową zgodę na zostanie katem. (Ciekawe jak taki egzamin wyglądał?). Jednakże pierwszy wyrok śmierci na skazańcu wykonał dopiero w 1900 roku, a potem wykonywał te wyroki jeszcze do roku 1914.
Może ktoś zapytać, skąd wiem, że w ogóle był taki człowiek? Ano wiem to stąd, że Lorenz S. pozostawił po sobie pamiętnik, w którym opisał wiele egzekucji, jakie sam wykonał. Pamiętnik przygotował do druku i szerokim wstępem opatrzył niejaki Helmut Kionka, uzasadniając w swoim komentarzu do pamiętnika, jak ważna i potrzebna jest profesja kata. Kat w języku niemieckim nosi nazwę „Scharfrichter”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: „ostry sędzia”. Właśnie ową rolę ostatecznego sędziego, jaka jest przypisana katu, Helmut Kionka mocno podkreśla. Książeczka została wydrukowana w 1925 roku, a przypadkowo odnalazł ją, gdzieś na targu staroci, mój znajomy, nota bene noszący takie samo nazwisko jak kat Lorenz. Pożyczył mi tę książeczkę i zgodził się na to, bym mógł o tej historii opowiedzieć.
Lektura pamiętnika jest dość makabryczna. Opisy poszczególnych egzekucji, widzianych okiem kata, mogą przyprawiać o dreszcze. Lorenz S. opowiada o nich raczej beznamiętnie, bez oznak jakichkolwiek emocji, jakby uważał, że to, co robił, było najzwyklejszym rzemiosłem. Dowiadujemy się więc z pamiętnika, kiedy i gdzie został wezwan,y aby „czynić swą powinność”. Opisuje egzekucję m.in. w Grudziądzu na 4. współuczestnikach mordu na strażniku więziennym, w Gdańsku – za gwałt i zamordowanie młodej kobiety, w Cotbus – 2 uczestników mordu i rabunku na miejscowym rolniku, we Frankfurcie – za zamordowanie młynarza i podpalenie młyna itd. Zawsze podaje imiona i nazwiska skazanych (gdzie była wtedy ochrona danych osobowych?) oraz pisze, za co zostali skazani na śmierć. Zazwyczaj były to zabójstwa, często wielokrotne, dokonane przez pojedynczych przestępców lub przez grupy sprawców. Opisuje, jak zachowywali się skazani tuż przed egzekucją oraz opisuje rolę strażników doprowadzających skazańca i innych świadków egzekucji. Jak pisze, było ich zwykle około 30, w tym prokurator i duchowny. Opisuje, jak wyglądał zazwyczaj tzw. „ostatniego życzenia” skazańców. Poznajemy w ten sposób cały „urzędowy ceremoniał” wykonywania wyroku śmierci. Bardzo przygnębiający ceremoniał, podczas którego, jakby nie było, człowiek tracił życie…
Lorenz S. w latach 1900-1914 wykonał 123 wyroki śmierci, w tym tylko 4 za pomocą gilotyny, a pozostałe poprzez ścięcie głowy skazańca toporem. W swych wspomnieniach bywał bardzo precyzyjny. Dowiadujemy się więc, że jego topór ważył 6,5 kilograma, długość trzonka wynosiła 42 centymetry, a ostrze miało 32 centymetry. Topór wykonany został już w 1889 roku, we Wrocławiu przez ślusarza Siegmunda. Obowiązkowym strojem kata był czarny frak. Topór i frak były własnością kata i na każdą egzekucję musiał te rzeczy zabierać ze sobą. Już wyobrażam sobie taką scenę: do pociągu wsiadają muzyk i kat i każdy z nich w futerale wiezie narzędzie swojej pracy. Brrr…
Lorenz S. miał świadomość tego, że jego wyboru życiowego wielu nie aprobuje, ale się tym nie przejmował. Prawdopodobnie uważał, że dla dobra społeczeństwa ktoś musi to robić, a skoro wykonywanie tej profesji nie sprawiało mu kłopotu, więc nie widział jakichś specjalnych powodów, by tego nie robić. Z pewnością nie przeszkadzało to jego żonie i dzieciom. Co więcej, przygotowywał swojego najmłodszego syna, Richarda do przejęcia funkcji kata. Richard już kiedy dorastał, pełnił dla swego ojca rolę pomocnika przy wykonywaniu jego krwawego zawodu. Sam Richard zdążył od 1911 roku samodzielnie wykonać „tylko” cztery wyroki śmierci, gdyż powołany do wojska zginął we Francji w 1916 roku. Lorenz był dumny ze swego syna i chwalił jego biegłość w katowskim rzemiośle. W pamiętniku pisze o jego ostatniej egzekucji, kiedy to ściął precyzyjnie głowę kobiecie o bardzo krótkim karku. Ostatnim życzeniem tej kobiety było to, aby nie musiała odsłonić karku i pleców, co bardzo utrudniło wykonanie precyzyjnego cięcia. „Trafił 1 milimetr od kołnierza” z dumą pisze Lorenz o swoim synu. Sam Lorenz niechętnie wykonywał egzekucje na kobietach. Mówił, że woli ściąć trzech mężczyzn w zamian za jedną kobietę, ale zazwyczaj nie miał wyboru. Dowiadujemy się o tym wszystkim z jego wspomnień.
Można by przypuszczać, że Lorenz był człowiekiem pozbawionym uczuć. Tak chyba nie było, bo podobno bardzo kochał swoją żonę i był bardzo „rodzinny”. Prawdopodobnie wychowany i wykształcony w pruskim stylu uważał, że: „Ordnug must sein” i z pełnym przekonaniem i oddaniem realizował tę maksymę. Helmut Kionka tak pisze o Lorenzu: „Jego długoletnie małżeństwo wyglądało na szczęśliwe. Jego żona urodziła się dokładnie tego samego dnia co Lorenz, co przecież bardzo rzadko się zdarza. Lorenz był człowiekiem typu „dobra dusza”, a jego gorzka profesja nie przynosiła jego charakterowi żadnego szwanku. Lorenz zmarł 5 maja 1924 roku, w niecały rok, po śmierci swojej żony”.
Podobno Lorenz załamał się po jej odejściu i nie mógł poradzić sobie z jej nieobecnością. Nie pamiętam, kto mówił mi, że popełnił samobójstwo, ale ja nie znalazłem na ten temat żadnego przekazu na piśmie…
Dziś kara śmierci została w wielu krajach całkowicie zniesiona, ale jest wielu zwolenników jej przywrócenia. Cóż, każdy może mieć w tej sprawie swój własny pogląd. Ja uważam, że dziś istnieją takie możliwości, by całkowicie i na zawsze odizolować najgroźniejszych przestępców od reszty społeczeństwa. Kara śmierci, w krajach, w których jest stosowana, a która, zdaniem jej zwolenników, miałaby działać odstraszająco na potencjalnych przestępców, wcale nie zmniejsza liczy popełnianych morderstw i innych groźnych przestępstw. Z drugiej strony kara śmierci bywa wykorzystywana do niby to zgodnego z prawem danego kraju, pozbywania się na przykład niewygodnych przeciwników politycznych, ludzi mających inne poglądy albo wyznających inną religię itp.
Moim zdaniem dobrze się stało, że Lorenz S. w dzisiejszych czasach byłby u nas bezrobotny…
Udostępnij: