Smutne pożegnanie Zidane’a, miłość do Włoch i pierwsze kroki na boisku w 2006 roku. Cztery lata później wuwuzele, ręka Suareza i gol Iniesty po dramacie w Johannesburgu, a w Brazylii koszmarny blamaż gospodarzy. Mundiale obejrzane okiem dziecka lub nastolatka w sercu zostają na całe życie.
Jako dziewiętnastolatek przeżyłem zaledwie cztery edycje mistrzostw świata w piłce nożnej. W 2002 roku byłem jednak zbyt mały, aby cokolwiek zrozumieć, a tym bardziej zapamiętać. Dopiero po latach dowiedziałem się, że wygrali Brazylijczycy, a Polska zaliczyła niezbyt udany występ.
Mundial w zerówce, czyli wykluwanie się miłości do piłki nożnej
O mistrzostwach świata po raz pierwszy usłyszałem od przedszkolanki kilka dni przed mundialem w Niemczech w 2006 roku. Dużo mówiło się wówczas o Jerzym Dudku, który niespodziewanie nie znalazł się w składzie. Nie słyszałem o nikim innym, dlatego chciałem być jak on. Tata kupił mi rękawice bramkarskie i od razu zabrałem je do przedszkola. Czułem się jak król przedszkolnego boiska. Ale tam dowiedziałem się, że to rękawice… rowerowe.
Kilka dni później Polacy zagrali mecz rozpoczynający ich zmagania w Niemczech. Mierzyli się wówczas z Ekwadorem. Pamiętam pierwsze minuty, ale później – jak to siedmiolatek – zasnąłem. Kolejnego dnia mama poinformowała mnie, że nasi przegrali 0:2. Za to drugie spotkanie kadry Janasa obejrzałem od początku do końca. Biało-czerwoni przegrali wówczas z Niemcami 0:1. Zwycięski gol padł w doliczonym czasie gry. Stałem się wtedy kolejnym Polakiem, który pragnął pierwszego w historii zwycięstwa nad Niemcami. (To marzenie spełniło się w 2014 roku – w moje piętnaste urodziny). Meczu o honor przeciwko Kostaryce nie pamiętam, nie oglądałem go, ale nasi wygrali 2:1, a obie bramki zdobył obrońca – Bartosz Bosacki.
Berlin ’06 widziany oczami siedmioletniego chłopca
Choć Polacy wrócili do domu, święto piłki nożnej trwało. Nie widziałem meczów fazy pucharowej, ponieważ nie interesowałem się nimi. Koniecznością było obejrzeć tylko spotkania Polski. W piłce nożnej na dobre zakochałem się dopiero 9 lipca 2006 roku.
Wydarzenia na Stadionie Olimpijskim w Berlinie śledził ponad miliard osób. W finale mierzyły się reprezentacje Włoch i Francji. Miałem na sobie niebieską koszulkę TOR-u Dobrzeń Wielki, dlatego kibicowałem „tym niebieskim”, czyli Włochom. Najbardziej podziwiałem jednak Zinedine Zidane’a – kapitana Francji, który meczem w Berlinie miał zakończyć karierę.
Po 90 minutach było 1:1. Po dogrywce także, ale kilka minut przed jej końcem w przykrych okolicznościach karierę zakończył Zidane. Sprowokowany przez Marco Materazziego, uderzył go głową w klatkę piersiową. Po chwili zobaczył czerwoną kartkę, a ja zobaczyłem jak zawodnik, który zdążył stać się moim idolem schodzi do szatni mijając po drodze puchar.
O tym, kto uniesie trofeum miały zadecydować rzuty karne. Rodzina, z którą oglądałem mecz poinformowała mnie, że jeżeli trafi „ten niebieski”, to Włosi wygrają. Do piłki podszedł Fabio Grosso. Świat jakby zwolnił, ucichł na chwilę. Na decydującą „jedenastkę” patrzył ponad miliard osób. Grosso uderzył, piłka znalazła się w siatce, a ja w tym jednym momencie pokochałem piłkę nożną oraz Włochy jako kraj.
Po mistrzostwach rodzice zabrali mnie nad morze, a tam na targu kupili mi koszulkę Zidane’a. Sprzedawca zaproponował także trykot bramkarza Włoch – Gianluigiego Buffona, bo był wówczas na topie. Później dowiedziałem się, że gra w Juventusie i jeszcze tego samego lata pokochałem również Buffona oraz Starą Damę.
Cztery lata później magiczny Czarny Ląd
Mundial w Republice Południowej Afryki był niewątpliwie najpiękniejszym, jaki dotąd zobaczyłem. Znałem już w pełni zasady rozgrywania meczów i całej imprezy oraz poznałem możliwości poszczególnych reprezentacji, dlatego jeszcze przed startem mistrzostw rozpisałem całą drabinkę i dokonałem pierwszej w życiu poważniejszej analizy. Typowałem następująco – Włochy miały przegrać w finale w rzutach karnych z Hiszpanią. I owszem! Hiszpanie sięgnęli po puchar, ale Włosi, którzy byli obrońcami tytułu, zajęli ostatnie miejsce w swojej grupie.
Wuwuzele – irytujące, ale nadające niepowtarzalny klimat
Włączając mecz w telewizji nie było słychać kibiców, ale jakby rój pszczół. Wuwuzele – choć niektórych denerwował ich dźwięk – nadawały mistrzostwom w Afryce wyjątkowy klimat. Były to kibicowskie trąbki, które na mecze zabierał niemal każdy kibic. Wcześniej były niespotykane na taką skalę, ponieważ RPA 2010 było pierwszym mundialem na Czarnym Lądzie. Dziś można je uznać za nieśmiertelną wizytówkę tamtych mistrzostw.
Luis Suarez – bandyta, który ocalił Urugwaj
Ćwierćfinał. 2 lipca 2010. Stadion w Johannesburgu, na którym za 9 dni zostanie rozegrany finał mistrzostw świata, wypełniają głównie kibice z Afryki. Ghana gra o półfinał przeciwko Urugwajowi. Jeżeli drużyna z Czarnego Lądu pokona Latynosów, zajdzie dalej niż jakakolwiek afrykańska drużyna w historii mistrzostw świata. Kibice Urugwaju stanowią na stadionie mniejszość.
W 121. min Ghańczycy egzekwują rzut wolny. Dośrodkowanie, tłok w polu karnym i pierwszy strzał – broni Muslera, który jednocześnie zostawia pustą bramkę. Drugie uderzenie – Suarez odbija nogami. Trzecia próba – Suarez z premedytacją ratuje Urugwaj wybijając piłkę z samej linii… rękami. Jeżeli chciał ocalić swoją drużynę – nie miał innego wyboru.
Urugwajczyk dostaje czerwoną kartkę, a Ghanę od półfinału dzieli zaledwie 11 metrów. Kapitan drużyny John Mensah pobudza afrykańskich kibiców do wsparcia. Gdy do rzutu karnego podchodzi Asamoah Gyan, potężny dźwięk tysięcy wuwuzeli informuje cały świat, że Afrykanie forsują właśnie pierwsze w historii wejście do półfinału.
Gyan trafia w poprzeczkę. Wuwuzele cichną, Urugwajczycy szaleją, Muslera klepie poprzeczkę, a Suarez stojący u wejścia tunelu prowadzącego do szatni nie kryje radości i satysfakcji z niekonwencjonalnej metody, którą ocalił swoją reprezentację. Kilkanaście minut później Urugwajczycy pokonali Ghanę 4:2 w konkursie „jedenastek”. W RPA zajęli 4. lokatę przegrywając w półfinale 2:3 z Holandią, a w meczu o 3. miejsce 2:3 z Niemcami.
Finał Hiszpania – Holandia: brutalność, zmarnowane „setki” i decydujący gol w 116. minucie
Finał afrykańskiego mundialu był niewątpliwie jednym z najlepszych meczów w historii futbolu, a już na pewno najlepszym jaki zobaczyłem. Spotkanie rozgrywane w Johannesburgu było niezwykle dynamiczne, ale także bardzo brutalne. Nerwowi i zdeterminowani zawodnicy nie oszczędzali rywali, dlatego co chwilę dochodziło do brutalnych starć. Prowadzący mecz angielski arbiter Howard Webb pokazał wówczas 13 żółtych kartek i jedną czerwoną.
Kibice oglądali multum stuprocentowych sytuacji i niemal znikomą grę w środku pola. Jednak przez niecałe 116 minut piłka zawsze natrafiała na przeszkodę, która nie pozwalała jej dotrzeć do bramki. Bohaterami spotkania byli niewątpliwie bramkarze – Hiszpan Iker Casillas i Holender Marteen Stekelenburg, którzy niemalże co chwilę ratowali swoje drużyny.
Chwile nie do zapomnienia. Hiszpania napisała piękną historię
Mecz oglądałem w wyniesionym specjalnie na tę okazję do ogrodu telewizorze. Kibicowałem Hiszpanii i co chwilę „widziałem piłkę w siatce”. Ta jednak znalazła się w niej dopiero w 116. min. Hiszpanie wyprowadzili akcję, którą od ośmiu lat nadal lubię oglądać. Znam ją już na pamięć. W pole karne dośrodkował Torres, ale futbolówkę odbił obrońca. Przechwycił ją Fabregas, który zagrał do Iniesty, a ten szybko ją poprawił, przygotował i silnym, półgórnym strzałem, pokonał Stekelenburga.
Kilkanaście minut później oglądałem, jak Iker Casillas ze łzami w oczach wznosi puchar. Była to jedna z najpiękniejszych chwil, jakie widziałem w sporcie. Moment, o którym marzyłem ja i każdy chłopiec w moim wieku. Łzy szczęścia w oczach mieli Hiszpanie, ze smutku płakali Holendrzy, wzruszali się lub rozpaczali kibice z całego świata. Na tym właśnie polega piękno piłki nożnej – wygrywa kilkadziesiąt osób – zawodnicy i sztab – a triumf współodczuwa statystyczne pół miliarda osób wielu narodowości. Drugie pół miliarda jest zawiedzione i wyłącza wtedy telewizor.
Niemiecka dominacja od 2002 roku
Jako dziewiętnastolatek nie pamiętam mundialu, podczas którego Niemcy nie doszliby co najmniej do półfinału. Może właśnie z tego powodu nie wyobrażam sobie mistrzostw bez nich w najlepszej czwórce. W 2002 roku przegrali 0:2 z Brazylią w finale. Cztery lata później, w ostatnich minutach dogrywki stracili na własnym terenie finał na rzecz Włochów, a w 2010 roku w RPA w półfinale wyeliminowała ich Hiszpania. W 2006 i 2010 roku nasi zachodni sąsiedzi wywalczyli brąz.
Jednak to, co Niemcy zrobili podczas ostatnich mistrzostw w Brazylii zapisało się w historii. I to drukowanymi, wytłuszczonymi i podkreślonymi literami. W półfinale pokonali faworyzowaną Brazylię – gospodarza, dla którego futbol jest drugą religią. Canarinhos, wygrywając w 2014 roku mistrzostwa, chcieli zapomnieć o tzw. „Maracanazo” – koszmarze, jakim była porażka w finale rozgrywanego w 1950 roku w Brazylii mundialu. Gospodarze turnieju przegrali wtedy 1:2 przeciwko Urugwajowi na Maracanie. Drabinkę w 2014 roku skonstruowano tak, żeby Brazylijczycy nie zagrali na pechowym stadionie wcześniej niż w finale.
8 lipca 2014 roku o godz. 17:00 cały świat usłyszał gwizdek rozpoczynający półfinał Brazylia – Niemcy rozgrywany w Belo Horizonte. O godz. 17:29 Niemcy prowadzili już 5:0. W drugiej połowie dołożyli jeszcze dwie bramki, tracąc jedną z rąk Oscara. Wygrali 7:1, a Brazylia poniosła najwyższą pod względem wyniku i największą pod względem brazylijskiej mentalności porażkę. I to w półfinale mistrzostw świata – półfinale mundialu rozgrywanego we własnym kraju.
Później Niemcy pokonały w finale na Maracanie Argentynę 1:0. O ich zwycięstwie zadecydował gol Mario Goetzego zdobyty w dogrywce w 113. min. Był to czwarty triumf Niemców na mistrzostwach świata.
Moje finały trwały 120 minut
Nie przypominam sobie finału, którego nie rozstrzygnęłyby rzuty karne lub dogrywka. Pamiętam tylko te rozgrywane w 2006, 2010 i 2014 roku. Najpierw Włosi pokonali Francję 5:3 w rzutach karnych. Cztery lata później Hiszpania pokonała Holandię 1:0 po dogrywce, tak samo jak w 2014 roku Niemcy Argentynę.
Nie chciałbym zobaczyć 90-minutowego zamknięcia tak ważnej imprezy jaką jest mundial. Finały są zwieńczeniem i podsumowaniem całych mistrzostw świata, dlatego należy je celebrować. Więcej emocji dostarczają wydłużone o pół godziny, a tym bardziej wzbogacone o konkurs rzutów karnych. Jednak przepisów nie zmienimy. Jeśli jedna z drużyn okaże się lepsza w regulaminowym czasie gry – mundial potrwa co najmniej pół godziny krócej.
Czas na mundial w Rosji. Co zapamiętamy? Kto wygra? Jak spisze się Polska?
Impreza w Rosji będzie pierwszą tego typu rozgrywaną w Europie Wschodniej. Dla osób z mojego i bliskich mi roczników będzie to także pierwszy mundial, na którym świadomym okiem zobaczymy reprezentację Polski. Nieliczni z nas pamiętają Koreę i Japonię (2002) i wciąż nie wszyscy Niemcy (2006). Jesteśmy osobami, które zobaczyły sukcesy w eliminacjach do mistrzostw Europy we Francji i mistrzostw świata w Rosji. Optymizmem napawało nas również samo EURO 2016. Teraz – jak cała reszta polskich kibiców – liczymy, że mundial w Rosji okaże się równie udany.
Każdy mundial przynosi nowe wspomnienia, nowe doświadczenia i wzbogaca o kolejne niezapomniane przeżycia. Z opowiadań starszych pokoleń znam brzmiące jak historie o legendarnych bohaterach opowieści o mistrzostwach w RFN (1974) i Hiszpanii (1982). Polacy zdobyli tam brązowe medale. Moja generacja wspomina natomiast dwa nieudane starty Polski w 2002 i 2006 roku oraz imprezy w RPA i Brazylii, na których biało-czerwonych zabrakło. Jesteśmy zatem głodni występu Polaków oraz głodni kolejnego mundialu. Z niecierpliwością wyczekujemy kolejnego pięknego rozdziału mundialowej historii. A będzie to już dwudziesty pierwszy rozdział.
Mundial 2018 w Rosji rozpocznie się 14 czerwca o godz. 17:00 meczem Rosji z Arabia Saudyjską. Polacy swoje grupowe spotkania rozegrają 19 czerwca o 17:00 (Senegal), 24 czerwca o 20:00 (Kolumbia) i 28 czerwca o 16:00 (Japonia).
Jeden komentarz
Chyba nie oglądałeś jednak tego finału z 2010. Jeden z najgorszych finałów w historii, daleko mu było do fantastycznego meczu.