Gdyby nie ona, wiele dzikich zwierząt by nie przetrwało. A kiedy już zdrowe uchodzą w las, to dla niej najwspanialsza chwila.

Marta wie, jak podchodzi się do jeża i nie ma z tym problemu.

– Cierpliwie, bo do jeży trzeba mieć dużo cierpliwości i dobre rękawiczki – śmieje się Marta Węgrzyn, która prowadzi fundację Opolskie Centrum Leczenia i Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Avi” w Łubnianach, gdzie ratuje ranne dzikie zwierzęta, które czasem potrzebują natychmiastowej pomocy.

Dlatego zyskała przydomek doktora Dolittle z Opolszczyzny.

– Oczywiście, są różne jeże, bo jeden się rozwinie i można go zbadać, czy podać leki – dodaje pani Marta. – Inny 15 minut będzie zwinięty w kulkę. I trzeba czekać…

Jeże najczęściej chorują na zapalenie płuc, albo pod opiekę fundacji trafiają jako ofiary kolizji z samochodem. Natomiast lisy najczęściej potrzebują pomocy z powodu egzemy, albo nosówki, która bywa czasem śmiertelna.

Na co dzień Marta pracuje jako technik weterynaryjny w przychodni dla zwierząt. Kiedy wraca po pracy w domu, też czekają na nią zwierzaki. Od tych najmniejszych, latających, czyli mysikrólików, poprzez głębie, sroki aż po bieliki. Z ssaków trafiały do niej na leczenie myszarki polne, sarny, popielice, czyli wiewiórki, lisy, szopy i… nietoperze.

Pasja. Marta, opolska dr Dolittle. Galeria zdjęć

fot. Marta Węgrzyn/ archiwum prywatne

– Bieliki szczęśliwie wróciły na wolność, mają nadajniki GPS, w ramach relaksu wieczorami sprawdzam, gdzie są – uśmiecha się  Marta. – Samica jest blisko, bo w okolicy stobrawskiego parku krajobrazowego.

Samca pognało dalej i jest w Czechach. A poturbowany w walce o gniazdo bocian, po leczeniu w fundacji, doleciał do Egiptu.

– Popielica to ssak, który w zimie hibernuje i jest blisko ludzi, na strychach, w stodołach – wyjaśnia Marta, kiedy na twarzy rozmówcy odkrywa zdumienie istnieniem takiego zwierzęcia. – Charakteryzuje je to, że uwielbiają orzeszki bukowe.

Trafiła też do niej na leczenie malutka wydra, która już zyskała popularność w województwie.

– Była czterotygodniowa, być może matka ją odrzuciła, a może się zgubiła… – mówi. – Jej losów nie znamy.

To w akcie desperacji mała wydra szukała pomocy u ludzi. Szła za nimi i nie chciała odstąpić, a ci przywieźli ją do Marty.

– Diagnoza jest taka, że jej źrenica nie pracuje, jest maksymalnie zwężona – tłumaczy. – W dzień widzi prawidłowo, ale kiedy jest ciemno, to w ogóle.

A wydra to nocny drapieżnik, nie polując byłaby skazana na śmierć. Teraz nie rozstaje się z Martą.

– Z racji na więź, która nas połączyła, wystąpiłam o zezwolenie do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska o dożywotnie przetrzymywanie wydry – mówi, ale przerywa na chwilę rozmowę, śmiejąc się, bo właśnie mała wydra zjechała z górki po śniegu.

– Do zwierząt czuję respekt, szacunek i nigdy się ich nie bałam, niezależnie od tego, jaki to jest gatunek – podkreśla Marta.

Szacunek?    – Szacunek, tak mogę to nazwać – odpowiada. – A zwierzęta to indywidualiści, bo każde jest inne.

Mówi, że te same wróble, tej samej płci, zawsze będą różne. Mają inne gusty smakowe, różne charaktery i różne upodobania, co do układu klatki.

Dlatego kiedy trafiają do niej dzikie zwierzęta, stara się, by w miarę możliwości wszystko  odzwierciedlało ich naturalne środowisko. A to dlatego, żeby mogły tam, skąd przyszły, wrócić. Dzikich zwierząt nie trzyma nigdy przy sobie, nie głaszcze, a jedynie opiekuje się nimi, karmiąc i sprzątając.

– Czasem trafia do nas mały podlot sowy – opowiada. – Jego słodkość i urokliwość jest fantastyczna, więc chcielibyśmy jak najwięcej czasu z nim spędzić, ale jemu to szkodzi. Bo musi wrócić tam, skąd przybył.

Co innego ta mała wydra, która jest trwale okaleczona, do swojego naturalnego środowiska już nie wróci, więc Marta spędza z nią każdą wolną chwilkę.

Dzikość niesie też niebezpieczeństwo.

– Bardzo ważne jest nasze bezpieczeństwo, więc muszą być kagańce-chwytaki dla lisów, jenotów, bo są dość zgryźliwe i bronią się – opowiada Marta. – Wścieklizny u nas nie ma. Najczęściej grożą nam choroby pasożytnicze, bo przenoszą się z kałem, a tutaj jest dużo sprzątania, stąd wszechobecne rękawiczki i profilaktyka.

Czy zwierzę potrafi być na swój sposób za leczenie wdzięczne?  Patrzymy na to tak bardzo po swojemu, po ludzku.

– To najpiękniejszy moment, kiedy zdrowe już zwierze wybiega na wolność nie oglądając się za siebie – mówi Marta Węgrzyn. – Pędząc tam, skąd przyszło.

Szczegółowa instrukcja, jak zachować się, kiedy na swojej drodze napotka się ranne zwierzę, znajduje się na fejsbukowym profilu fundacji. Krok po kroku wyjaśnia, jak tymczasowo zaopiekować się rannym osobnikiem.

Jolanta Jasińska-Mrukot

fot. Marta Węgrzyn/ Opolskie Centrum Leczenia i Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Avi”

 

 

 

 

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.