Kiedy ktoś się rodzi w dziewiętnastym dniu wojny, a po jej zakończeniu zapada na niezidentyfikowaną chorobę, balansując na granicy życia i śmierci, by w końcu wyjść z tego cało, to musi w tym być jakiś sens – mówił Opowiecie.info Tak, trochę metafizycznie, myślał o swoim życiu oraz o tym, co robi, wówczas 80-letni Henryk Galwas, od 23 lat prezes Opolskiej Izby Gospodarczej.
Przedsiębiorcy mówią o nim, że to urodzony organizator, a jego pamięć wzbudza zazdrość niejednego pięćdziesięciolatka. Liderem się jest, albo nie, bo przywództwa nie da się nauczyć, trzeba je mieć we krwi. A Henryk Galwas ma, pokazał to już swoim rodzinnym Cisku, jako kapitan miejscowej drużyny juniorów.
Na zebraniach wiejskich, na których pojawiali się oficjele z gminy i powiatu, głos młodego Henia zaskakiwał sprecyzowanymi postulatami, a kiedy wszyscy milczeli, jego głos brzmiał zdecydowanie, bo się nie bał.
– Nic wielkiego przecież nie mówiłem – śmieje się dzisiaj Henryk Galwas. – Ktoś musiał przecież powiedzieć, czego chłopcy potrzebują: szatni, piłki, jakichś ubrań, bo to były czasy powojennego niedostatku…
Pan Henryk mówi z lekkim „zaśpiewem” kresowym, co wielu może mylić co do jego korzeni.
– Pochodzę z rodziny autochtonicznej z Ciska, a ten zaśpiew „dostałem” od żony, która pochodzi z Wołkowyska, na dzisiejszej Białorusi – tłumaczy. – To przykład, jak ludzie wzajemnie na siebie oddziałują.
Silna, wojenna natura
– Przed wojną zajmowaliśmy w Cisku cały dom nad Odrą, potem kazali naszej dużej rodzinie ścisnąć się na piętrze – wspomina pan Henryk. – Żyliśmy ściśnięci jak śledzie, bo na parterze naszego domu zamieszkali repatrianci.
Czy nie było między nimi animozji i kłótni?
– Żadnych – zapewnia pan Henryk. – Nasi sąsiedzi z repatriacji ciągle mówili, że nie chcieli być intruzami w naszym domu. Oni przeszli przez piekło tam na wschodzie, a my czekaliśmy na ojca, który trafił do ruskiej niewoli, z której wrócił dopiero trzy lata po wojnie.
Wszystkich dotknęło w różnym stopniu piekło wojny.
– Prawda jest taka, że władza ludowa ludności autochtonicznej bardzo życie utrudniała – dodaje Henryk Galwas. – Wywierała na nas presję, żebyśmy zostawili dom, zabrali się i jechali do Niemiec. Ale nasz dom był w Cisku, było też moje boisko do piłki i nasza ołma… Więc gdzie mieliśmy jechać?
Przez ten czas, kiedy dzielili dom z repatriantami z okolic Lwowa, tylko raz zaiskrzyło, po trosze z winy pana Henryka. Mały Henio często zaglądając do sąsiadów z parteru był ciekaw, co to takiego ten samogon, którym podczas biesiad się raczyli.
– Miałem chyba siedem lat i popiłem u sąsiadów samogonu – śmieje się prezes OIG. – No to mama się okropnie na nich wściekła.
Mały Henio długo był rzeczywiście mały.
– Ale to nie miało nic wspólnego z tym samogonem – śmieje się pan Henryk. – Długo nie rosłem, to przez chorobę, po której kilka lat dochodziłem do siebie.
Pamięta, jak w szpitalu w Koźlu bezskutecznie próbowali go leczyć. Potem lekarz postawił sprawę jasno, że rodzina powinna być przygotowana, że to są ostatnie dni 9-letniego Henia.
– Wtedy nie było żadnych metod diagnostycznych, więc, żeby zobaczyć, co się dzieje w środku, otworzyli mi jamę brzuszną – opowiada. – Operował mnie dr Klemens Kiryłowicz, ale uprzedził rodziców, że mogę nie przeżyć. Jak otworzyli, to podobno była tam jedna wielka ropa, a żaden z lekarzy nie znał przyczyny. Wtedy lekarz miał do dyspozycji skalpel i penicylinę, która uratowała mi życie. Przez miesiąc leżałem z drenem w brzuchu, który odprowadzał ropę.
Potem wszyscy patrzyli na małego Henia jak na przykład cudownego uzdrowienia, a nie na to, że nie rośnie.
– Kiedy poszedłem w Gliwicach do technikum kolejarskiego i dostałem mundur, to czapka kolejarska opadła mi na czoło, a w reszcie umundurowania się „utopiłem” – śmieje się pan Henryk.
Trzeba iść do przodu
W jego pokoleniu było tak, że kiedy ktoś zaczynał gdzieś pracę, to często pozostawał tam aż do emerytury. Jednak pan Henryk nie obawiał się zmian, a wręcz przeciwnie.
– Ojciec zmarł w 1957 roku, w tym samym roku rozpocząłem pracę w zakładach azotowych – opowiada. – Ale po pięciu latach ciągnęło mnie, żeby spróbować pracy w innym mieście. Trafiłem do Opola, do działu technologicznego fabryki produkującej maszyny do obróbki drewna. A już w następnej firmie, mając 26 lat, zostałem kierownikiem.
Odebrał to jako wielkie wyzwanie, a to dlatego, bo w tamtych czasach zwykle człowiek przyprószony siwizną dopiero miał szansę na takie stanowisko.
– W przedsiębiorstwie robót instalacyjnych odpowiadałem za dostawy prefabrykatów dla budownictwa mieszkaniowego w całym województwie – opowiada pan Henryk. – Najbardziej liczyła się terminowość. Przestój zawsze oznaczał, że ludzie na budowie siedzieli i czekali. A najczęściej pili…
Po dziesięciu latach w tej firmie został zastępcą dyrektora.
– W międzyczasie kończyłem studia i pracowałem jako nauczyciel zawodu w szkole wieczorowej – wspomina. – To wielka przyjemność móc kształtować następne pokolenia. Ostatni raz zamknąłem dziennik i na zawsze opuściłem mury szkoły w 2005 roku.
Ta zmiana przerosła prokuratora
Szkole był wierny wiele lat, ale firmy zmieniał co jakiś czas, jako ich dyrektor lub prezes. Aż w końcu trafił do spółdzielni ogrodniczo-pszczelarskiej, zrzeszającej 5 tys. „badylarzy”. Tak za PRL-u pogardliwie nazywano prywatnych producentów z zielonej branży, co wynikało z tego, że władza ludowa traktowała sektor prywatny jako zło konieczne i na różne sposoby obrzydzała go ludziom.
Prezesa wybierali członkowie spółdzielni, ale musiał go zaakceptować komitet wojewódzki PZPR. Ten Henryka Galwasa nie zaakceptował, bo miał swojego kandydata. Tego nie chcieli z kolei „badylarze”, którzy sprytnie ominęli konieczność partyjnej akceptacji, robiąc z Galwasa „pełniącego obowiązki” prezesa.
Schyłek lat 80. to była coraz większa konkurencja na zielonym rynku i konieczne okazały się zmiany organizacyjne.
– Byłem drugi w Polsce, który dokonał przekształcenia spółdzielni w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością – podkreśla Henryk Galwas. – Ten pierwszy przypadek to spółdzielnia kółek rolniczych pod Wrocławiem. Pojechałem do nich, żeby się dowiedzieć jak to się robi i zaangażowaliśmy u siebie ich prawnika.
No i zrobił się szum.
– Zarzucono mi, że przekształcenia dokonałem nieprawnie, bo majątek spółdzielni wprowadziłem do spółki z ograniczoną odpowiedzialnością – opowiada. – Ale przecież majątek był własnością członków wcześniejszej spółdzielni, którzy też weszli do spółki.
Co ciekawe, sprawę do prokuratury skierował bank, który przyznał im wcześniej kredyt na chłodnie.
– Prokuratura prowadziła swoje dochodzenie, a ja się nie przejmowałem – wspomina Henryk Galwas. – Przesłuchali mecenasa od prawa spółek, a ludzi z byłej spółdzielni pytano, czy prezes Galwas ich do tego zmuszał.
Sprawa w tamtym okresie uchodziła za skomplikowaną, a jej materia była zupełnie nowa dla wymiaru sprawiedliwości. Najprawdopodobniej dlatego sprawa rozeszła się po kościach.
Tak pan Henryk przekształcając spółdzielnię w spółkę z o.o. Ogropol wkroczył w nowe czasy. Spółka przetrwała do 1997 roku, nie wytrzymała konkurencji zewnętrznej, różne owoce i warzywa zalały nasz rynek.
– Ale to nie była upadłość, tylko nasza świadoma likwidacja – podkreśla Henryk Galwas.
Prezes musi być jak kapitan
Zanim trafił do Opolskiej Izby Gospodarczej, po drodze był jeszcze dyrektorem klubu sportowego Gwardia Opole.
– Ale kiedy usłyszałem, że ogłoszono konkurs na prezesa Izby, to wiedziałem, że bliżej mi tam, niż przy sporcie – mówi. – Ten konkurs wygrała pani Ewa Gajek. Powiedziała, że przedstawi moją kandydaturę na wiceprezesa na radzie, tylko przestrzegła, że w izbie jest wszystko woluntarystycznie, bo nie ma grosza, żeby płacić. Jednak miałem z czego żyć, bo wieczorami byłem nauczycielem, więc w ciekawej instytucji mogłem zostać.
Później prezesem był jeszcze Janusz Granat, a po jego śmierci prezesem w 2005 roku został Henryk Galwas. A rok temu znów został wybrany na kolejną czteroletnią kadencję.
W 2001 roku OIG miała czterdziestu członków, a dzisiaj jest ich 460. Izba jest samorządem przedsiębiorców. Są oni zobowiązani do wpłacania dobrowolnych składek, której wysokość sami wyznaczają. O swoje wynagrodzenia pracownicy OIG muszą już jednak zadbać sami, bo w organizacji skupiającej przedsiębiorców pracownicy muszą wykazać się przedsiębiorczością.
Wydają więc odpłatnie tzw. świadectwa eksportowe pochodzenia towarów, realizują unijne projekty i prowadzą poradnictwo podatkowe. – Nasi pracownicy muszą się ciągle uczyć i rozwijać – podkreśla pan Henryk. – Nic nie stoi w miejscu, czas wymusza ciągłe zmiany.
O przedsiębiorcach mówi, że to ludzie rozważnie podejmujący decyzje. Bo w tej działce nie ma miejsca na raptusów, jak powszechnie widziany jest świat ludzi biznesu. I cenią sobie wzajemne zaufanie. Bo w biznesie jest ono niezbędne, jak na boisku. A prezes jest jak kapitan w drużynie, który zawodnikowi zawsze pomoże.
– Kiedy więc np. nasz przedsiębiorca pół roku czeka na zatrudnienie obcokrajowca, kierowcy z Ukrainy, to stukam do drzwi władz, by mu pomogli – tłumaczy pan Henryk.
A ponieważ nestora każdy wysłucha, więc opolscy przedsiębiorcy mogą liczyć, że pomoc dostaną.
Jolanta Jasińska-Mrukot