Danuta Bajak należy do najbardziej wpływowych kobiet Opolszczyzny. Chociaż trzęsie wsią od wielu już lat i jak mało kto rozumie mieszkańców wsi, to ku zaskoczeniu wielu pochodzi z miasta. Mówi, że kiedyś wieś weszła w jej krwioobieg i tak już zostało. Dlatego nie dziwi, że to ona, a nie mężczyzna, została kiedyś wybrana na prezesa Wojewódzkiego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych (obecnie Opolski Związek Rolników i Organizacji Społecznych przyp. aut.).
– Od przedszkola mówiono na mnie baba-chłop, choć nie miałam problemu, jakiej płci jestem – mówi z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru. – To nie były czasy żeńskich drużyn piłki nożnej, no więc na podwórku w „nogę” grałam z chłopakami.
Kiedy podczas gry, ktoś łamał zasady, to Danka potrafiła przyłożyć i tak zaprowadzała porządki. – Chłopcy byli konkretni, a z dziewczynami to nie zawsze było wiadomo, o co im chodziło – śmieje się. Czyj więc głos jest bardziej donośny na wsi, mężczyzny, czy kobiety?
– Z tym to różnie bywa – odpowiada. Ale po chwili dodaje, że trzeba też brać uwagę różnice pokoleniowe. – Kobiety z mojego pokolenia to była tania siła robocza – stwierdza wprost Danuta, która znana jest z mocnych sformułowań. – Dzisiaj to mężczyźni obsługują oborę, a kiedyś mężczyzna najwyżej zajmował się końmi. To kobieta była przy świniach, szła do odbioru prosiąt, jak się maciora prosiła. Trzeba też było drób utrzymać, a na podwórkach to były stada kur, kaczek, gęsi, nie tak, jak dzisiaj. W domu musiały być warzywa, więc na głowie miała ogródek. Zajmowała się domem, dziećmi i przy remontach działała.
– Do żniw szła kobieta, do ziemniaków szła kobieta, do buraków szła kobieta – wylicza dalej. – A jeszcze obiad musiała nastawić i dzieci przypilnować. Jak przyjechał kombajn, to przy tych workach ze zbożem siedziała. Ale tego jakoś nikt nie zauważał, jak obowiązkami była obłożona kobieta.
Zauważano ją co najwyżej wtedy, kiedy przyjechała do miasta. Że wiejska baba, bo jakoś nie tak ubrana. I zawsze zagoniona. A gdzie był mężczyzna?
– Mężczyzna jechał w pole, to było jego miejsce. Potem jechał sprzedać to, co z pola – mówi Danuta. – Dzisiaj, w młodszym pokoleniu, jest inaczej. W oborze jest mężczyzna, bo wszystko zmechanizowane. A po tych zmianach chyba najwięcej zyskała kobieta, przestała być wyrobnikiem we własnym domu.
Wraca wspomnieniami do żniw, kiedy to kobiety były o pierwszym brzasku na nogach. Kiedy trzeba było o dzieci i oborę zadbać, żniwiarzom ugotować, a potem pójść w pole.
– Moje dzieci ciągle wspominają, że podczas żniw to był wieczny krzyk, bo to trzeba było szybko, szybko… – opowiada. – Bo w głowie się miało, że zaraz przyjdzie załamanie pogody i ciężka praca na nic.
Liderka z urodzenia
Danuta Bajak pochodzi z Nysy.
– Z przedmieść, nie spod samego ratusza – poprawia szybko.- Moje dzieciństwo, moja młodość toczyła się w mieście. Ale tak jakoś los się toczył, że trafiałam do firm zajmujących się rolnictwem.
Przed maturą w nyskim Carolinum marzyła o pracy w laboratorium. W szkole też miała decydujący głos, bo zawsze była przewodnicząca klasy. Po maturze miała studiować chemię, ale nie tak to się potoczyło, jak sobie planowała.
– Po maturze poszłam do pracy w zakładach zbożowych w Brzegu, a potem w spółdzielni kółek rolniczych – opowiada. – Wtedy, kiedy zmieniono system rozliczeń i do odstrzału miała pójść koleżanka, której brakowało kilka lat do emerytury.
Powiedziała wtedy: „Szefie, Wanda zostanie, a ja odchodzę”.
I taką Dankę ludzie znają, że ujmuje się za słabszym i boli ją niesprawiedliwość.
– Do rolniczej spółdzielni produkcyjnej poszłam na zootechnika – opowiada dalej. – Chociaż chciałam tam pójść do laboratorium, bo chemia ciągle siedziała mi w głowie.
Jednak zawsze, kiedy pytała o taką prace w „pośredniaku”, słyszała: „Dziewczyno, po ogólniaku”, to do księgowości możesz pójść”.
– Jak zostałam zootechnikiem, to przez pierwsze pół roku płakałam i po nocach mi się to śniło, ale potem chodziło jak w zegarku – wspomina Danuta. – Miałam pod opieką całą hodowlę macior do wyproszenia, potem prosięta trzymałam aż do warchlaków. I bydło opasowe było plus jałóweczki do zacielenia.
Zaczęła studia zaoczne we Wrocławiu, ale nie chemię, tylko rolnictwo. Potem przyszedł czas, że kupiła gospodarstwo.
– Z mężem szukaliśmy mieszkania na terenie Głuchołaz, ale wszystko tak się układało, że najlepszym rozwiązaniem było kupno gospodarstwa – mówi.
W 1982 roku kupili 16-hektarowe gospodarstwo w Kopernikach, gdzie niedługo później została sołtysem.
– To był horror, bo kupiliśmy gospodarstwo z babcią, która nam chciała dyrygować, co mamy robić – wspomina Danuta. – I nie miało znaczenia nasze prawo własności, ale to była szkoła współżycia z ludźmi.
Była też radną. I walczyła jak lew, żeby wstrzymać sprzedaż szkoły i zrobić tam przedszkole, po to, by ulżyć wiejskim kobietom.
W gospodarstwie się kręciło, zaczęła dokupować ziemi.
– Ale w 1999 roku ze Związkiem Rolników Śląskich pojechałam do Niemiec, obejrzeliśmy wiele gospodarstw, miałam okazję wejść i porozmawiać – opowiada. – U nas ten boom z zakupem ziemi właśnie się rozpoczął. Tam zobaczyłam, że nie można się pchać w areał, bo technika nie pomoże, kiedy brakuje rąk do pracy. Teraz wartość ziemi na zachodzie spada.
Dlatego zaraz po powrocie wstrzymała rozpoczętą transakcję kupna ziemi.
– U Niemców zobaczyłam też hodowlę świń bezzapachową, do karmy dodawali potas, wtedy te odchody nie śmierdziały – wyjaśnia.
Od razu zaświeciła się jej czerwona lampka.
– Przecież ten potas zostawał w organizmie świń, a tego nadmiaru potasu nikt nie kontrolował. To nie mogło ludziom służyć na zdrowie – podkreśla. – Objawiało się potem powiększonym sercem i wieloma chorobami.
Prorokiem u siebie nie będziesz
Mówi, że nie miała problemu z wykonywaniem ciężkiej pracy fizycznej.
– Wiedziałam, że ona jest potrzebna, a jak zdechła maciora, to trzymałam prosięta w domu – mówi. – I ze smoczka moje córeczki je karmiły.
Nie wszystko jednak zmienia się na lepsze.
– Dzisiaj są ostatki integracji na wsi – wyjaśnia. – Byłam po studiach rolniczych, kiedy kupiliśmy gospodarkę w Kopernikach, ale wiedzę praktyczną zdobywałam u sąsiada. Teraz to się skończyło, zamknięty jest dostęp do wiedzy praktycznej sąsiada, bo każdy jest sam dla siebie.
Życie ją nauczyło, że trzeba być obeznanym we wszystkim. Doświadczyła tego w pierwszej połowie lat 90., przy umowach kontraktacyjnych na sprzedaż zbóż.
– Oceny zbóż często były przeprowadzane na zasadzie „na oko”, a nie w badaniach laboratoryjnych, więc zwykle kończyły się awanturami – wspomina. – Bo niby miałam umowę, że kupią ode mnie ziarno, ale po tej niby ocenie słyszałam, że moje zboże jest słabe, oni go nie przyjmą, więc muszę zmienić skup. Tak mnie to wszystko wkurzało, że postanowiłam poszerzyć moją wiedzę – dodaje ze śmiechem.
I znów nie trafiła na chemię, ale na prawo.
– Potem widziałam, że patrzą na mnie, że się wymądrzam, że zaraz coś znajdę – mówi. – A jak wiadomo, prorokiem u siebie nie będziesz.
I tak po wielu nieudanych próbach znalezienia pracy w mieście znów trafia na wieś.
– Od lat byłam w Radzie Wojewódzkiego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, a kiedy prezes odchodził na wcześniejszą emeryturę, to mnie zaproponowano, żebym była prezesem – mówi.
To już nie komuna
Niezmiennie nerwy ją ponoszą, kiedy słyszy, że Koła Gospodyń Wiejskich, czy spółdzielnie kółek rolniczych powinno się zaorać, bo są z PRL-u i trącą komuną. Był czas takiego nacisku, że to wszystko powinno się rozwiązać.
– Czy ci ludzie chodzili kiedykolwiek do szkoły? – nie przebiera w słowach Danuta. – To w kółkach rolniczych tworzyła się historia. Ktoś, kto tak mówi, do tego chwali się, że ukończył uniwersytet, to najwyraźniej opuścił lekcję i wykład. Pierwsze kółka rolnicze powstały jeszcze w czasach zaborów, a rozwinęły u progu powstania naszej państwowości i miały za zadanie rozwijać wieś.
Funkcja wspólnego użytkowania sprzętu i świadczenia usług działała jeszcze na początku lat 70. W kółkach rolniczych było widać, jak zmienia się polska wieś i rolnictwo. Po połączeniu Kół Rolniczych i Kół Gospodyń Wiejskich, powstał wojewódzki Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych.
A w ostatnich latach widoczne jest, jak PiS chce skonfliktować i to środowisko. Bo jednym, tym wiernym PiS Kołom Gospodyń Wiejskim daje kasę, a drugie, niezależne Koła pomija.
U Danuty, też zaszły zmiany.
– Zmieniłam statut, wprowadziłam elementy o organizacjach pożytku publicznego i wolontariacie, zmieniłam nazwę – opowiada. – Bo doszłam do wniosku, że w nazwie od razu powinna być identyfikacja, skąd się jest, więc jest Opolski Związek Rolników i Organizacji Społecznych. Tam, gdzie nie działały kółka rolnicze, zakładaliśmy Samodzielne Koła Gospodyń Wiejskich. Niektóre nawet prowadzą działalność gospodarczą, a te, co nie prowadzą, przy rozliczeniach są traktowane jak organizacje pozarządowe.
Jakie jest więc to środowisko wiejskie?
– Nie ma co się przejmować, jakie ono jest, bo ja ludzi nie oceniam według własnego kryterium, a starałam się zawsze dopasować do ich myślenia, jeśli się chce z nimi działać – podkreśla pani Danuta. – Ludzie wszędzie są różni, każdego może wziąć cholera i poniosą emocje. Bo jedni, jak patrzą na szóstkę, to widzą dziewiątkę, a inni nadal szóstkę. Staram się dogadać z jednymi i drugimi.
Jolanta Jasińska-Mrukot