Reportaż. Marcin Banaszkiewicz: -Był moment, że żegnałem się już z życiem

fot. Marcin Banaszkiewicz/ archiwum

– Urządzenia monitorujące parametry życiowe, co jakiś czas alarmują, że dzieje się coś nie tak. I już wiesz, że za chwilę mogą kogoś wywozić – opowiada 42-letni Marcin Banaszkiewicz, opolski przedsiębiorca, który w ciężkim stanie trafił do szpitala tymczasowego w CWK.

Podczas rozmowy, co jakiś czas łapczywie wciąga powietrze.

– To głód tlenowy, lekarze mówią, że za jakiś czas minie – tłumaczy. – Covidowy to nie jest zwykły szpital, w nim śmierć jest wszechobecna, czujesz, że czai się w każdym miejscu. Co jakiś czas kogoś wywożą i nie wiesz, czy następny to nie będziesz ty…

W ciągu trzynastu dni na covidowym przestał liczyć, ile razy na jego oczach ktoś umierał.

Zaczęło się od przeziębienia, potem bolało coraz bardziej w płucach. Ale tak było wiele razy i zwykle już po kilku dniach stawał na nogi. Tym razem zaczął odkrztuszać krwią, więc pobiegł na prywatną wizytę u pulmonologa.

Po zbadaniu saturacji okazało się, że ma sześćdziesiąt osiem, a wezwana przez lekarza karetka miała przyjechać najwcześniej za półtorej godziny.

– Widziałem, że lekarz się zaniepokoił, a saturacja była coraz słabsza – wspomina Banaszkiewicz. – Od dwudziestu lat nie byłem u żadnego lekarza, więc myślałem, że jakaś kroplówka i wracam do domu…

– Nie jestem z tych, co mówią, że covid nie istnieje, ale nie przypuszczałem, że to we mnie trafi – szybko dodaje. – Nie mogłem już czekać na karetkę, czułem się coraz gorzej, wsiadłem w taksówkę i pojechałem na Katowicką do szpitala.

Dalej potoczyło się błyskawicznie – test, izolatka. I niezadowolenie personelu, kiedy odpowiadał na pytanie, czy był szczepiony przeciwko Covid-19. Później jedni pomijali milczeniem, że się nie zaszczepił, u innych malowała się wściekłość na twarzy, bo to już nie był pacjent z ubiegłorocznej fali, oczekujący z nadzieją powszechnych szczepień antycovidowych.

– Nie jestem antyszczepionkowcem, ale wiesz, jak to jest: odkładasz szczepienie na potem, a wirus cię uprzedza – przyznaje Marcin Banaszkiewicz. Jego płuca są w 40 procentach zniszczone przez wirusa. Ale nie poddaje się, chce wrócić do normalnego życia.

Taka rzeczywistość

W izolatce szpitala wojewódzkiego, podłączony do tlenu, spędził trzy godziny.

Reportaż. Marcin Banaszkiewicz: -Był moment, że żegnałem się już z życiem– Tlen zaczął się kończyć, a nikt do mnie nie przychodził, to napisałem na fejsbuku, żeby mi ktoś pomógł – mówi. – Kolega zadzwonił do szpitala, to przeniesiono mnie na salę i podłączono do tlenu. Choć czułem się fatalnie, to nadal wierzyłem, że zaraz wracam do domu.

Wynik testu nie pozostawił żadnych wątpliwości.

O północy trafił na jedno ze 150 łóżek w tymczasowym szpitalu covidowym w CWK przy ulicy Wrocławskiej. Dla kogoś, kto od ponad dwudziestu lat nie był u lekarza, znalezienie się w czerwonej strefie covidowego to było trochę jak science fiction. A to rzeczywistość…

W dużej hali Centrum Wystawienniczo-Kongresowego, podzielonej na szpitalne boksy, teraz trwa walka na śmierć i życie. Akustyka przestrzennej hali, przeznaczonej do czegoś innego, niesie każdy dźwięk. Słychać jęki i krzyki chorych. Nigdy nie panuje tu cisza.

Non stop pracują urządzenia monitorujące funkcje życiowe chorych, jak to na oddziale intensywnej terapii, do tego respiratory. Kiedy parametry funkcji życiowych spadają, rozlega się alarm, a potem następuje poruszenie wśród personelu. W szczytowym momencie zachorowań w szpitalu leżało 137 pacjentów, w covidowym stale dyżuruje na zmiany 50 lekarzy i 160 pielęgniarek. Są też ratownicy medyczni, opiekunowie medyczni, fizjoterapeuci.

– Co chwilę urządzenia alarmowały, że coś się dzieje i funkcje życiowe spadły, a po chwili na łóżku obok umiera mój sąsiad – opowiada Marcin Banaszkiewicz. – W trzy godziny później na czwartym łóżku ode mnie umierała następna osoba. W tym szpitalu czuje się śmierć w pobliżu. Widać ją na każdym kroku, bo to nie jest zwykły szpital, gdzie sale są trzyosobowe. W covidowym człowiek umiera, dezynfekują po nim łóżko i przychodzi następny. Jest jak na froncie… Widziałem tylu umierających ludzi, że trudno mi o tym mówić, to trauma, która mi teraz towarzyszy.

Nie każdy ma szczęście

Reportaż. Marcin Banaszkiewicz: -Był moment, że żegnałem się już z życiem– Niektórzy krzyczą z bólu – mówi. – A ja, mimo, że byłem podłączony do tlenu, to oddychało mi się coraz gorzej. Normalnie człowiek nie zdaje sobie sprawy, że może toczyć się walka o każdy oddech, o każdą kroplę tlenu.

Lekarze mówią, że jest to choroba gwałtownie postępująca i prowadząca do niewydolności wielonarządowej. Niedotlenienie też robi swoje.

– Przy tej pogarszającej się saturacji chcieli mnie podłączyć do respiratora, ale nie zgodziłem się, bo pacjent musi podpisać na to zgodę – mówi dalej. – Nasłuchałem się różnych opowieści o respiratorach, więc obawiałem się i odmówiłem, tak jak mi doradzono.

Dusił się, chociaż wtłaczano w niego tlen. Sytuacja już tylko się pogarszała. Przyjął, że to koniec, wola walki przestała cokolwiek znaczyć, płuca zaatakowane przez wirusa były w coraz gorszym stanie.

– Był moment, że żegnałem się już z życiem, nie widziałem dla siebie ratunku – przyznaje. – To taka granica, kiedy człowiek widzi, że uratować go może jedynie wola Boża.

O lekarzach czekających na pacjenta nie ma mowy, bo na dyżurach nie ma ich zbyt wielu. Obecny jest personel średni.

– Zaczęli mi podawać jakieś lekarstwa, ale o tej chorobie ciągle za mało wiadomo, co może być skuteczne – dodaje po chwili.

Skulił się w embrion i czekał…

– Lekarz powiedział mi, że po ponad 70 godzinach lek powinien zacząć działać – mówi.

W jego przypadku zadziałał, poczuł głębszy oddech. I intuicyjnie, że najgorsze ma za sobą. Parametry też zaczęły się poprawiać – saturacja wzrosła do poziomu 74.

– Ciągle jednak była słaba, ale co najważniejsze, to degradacja płuc się zatrzymała – kontynuuje.

A saturacja musi być na poziomie 95, żeby natleniona krew docierała wszędzie, do każdego zakątka organizmu.

– Wiem, że dostałem drugą szansę – mówi zamyślony. I wciąż łapczywie wciąga powietrze.

Jedenastego dnia odłączono mu tlen, a po trzynastym opuścił szpital covidowy.

– Nie było takiego dnia, żebym leciał na zerwanym filmie, jak to niektórzy mają – wspomina. – I chyba mimo wszystko miałem taki wewnętrzny spokój i wiedziałem, że muszę przetrwać. Pewnie była panika, jak zacząłem się dusić, ale coś doprowadziło mnie do takiego stanu, że poczułem wewnętrzny spokój.

Długi ogon covidowy

Po wyjściu ze szpitala pokonanie schodów do swojego mieszkania na pierwszym piętrze było jak zdobycie Mont Everest.

– Ciało jak nie moje, bo umysł czegoś chce, coś chce zrobić, a ciało zaciąga hamulec i brak reakcji – opowiada. – Łzy cisnęły mi się do oczu, bo zwyczajne domowe czynności męczyły jak starca, po prostu nie dawałem rady.

Teraz jest już trochę lepiej, ale wejście na pierwsze piętro z zakupami to nadal wielki wysiłek.

– Lekarze mówią, że po dwunastu miesiącach sprawność powinna wrócić, jak dawniej, ale skąd oni mogą wiedzieć, przecież to nowa choroba? – powątpiewa czasem. – Mam w sześćdziesięciu procentach sprawne płuca, rehabilituję je codziennie – mówi i najwyraźniej wraca mu optymizm. – Chcę wrócić do normalnego życia.

Covid stale jednak przypomina o sobie. Drugiego dnia Bożego Narodzenia doznał paraliżu nóg, wcześniej bolały go stawy.

– To był tak straszny ból, jakby na żywca ze stawów wyrywano mi nogi – mówi. – Wylądowałem w szpitalu, ale nikt nie wie, dlaczego tak się działo. Jak wychodziłem z covidowego, to lekarz kazał się obserwować, bo mogą być powikłania.

Pojechał do Bolesławca, z partnerką i całą rodziną, na wypadek, gdyby za kółkiem nie wytrzymał. Dolnośląski szpital covidowy w Bolesławcu stał się popularny za sprawą częstych wypowiedzi w mediach jego dyrektora, młodego rzutkiego menedżera. Dzięki niemu bolesławiecki szpital stał się jednym z nielicznych w Polsce, który kompleksowo zajmuje się diagnostyką i leczeniem chorych na Covid-19. Popularność przy tym zdobył tamtejszy neurolog.

– On wyciąga z neurologicznych konsekwencji covidowych, tak mi mówiły osoby, które przez to przechodziły – tłumaczy Marcin Banaszkiewicz. – Po pierwszej wizycie zaufałem temu lekarzowi. Wierzę, że mi pomoże, tym bardziej go potrzebuję, że teraz do tego wszystkiego jeszcze doszły mi bardzo silne bóle głowy. Covid wyszedł ze mnie, ale zostawił bardzo długi ogon…

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

3 komentarze

  1. Trochę Pan Marcin mija się z prawdą, jeśli chodzi o bycie (nie-bycie?) antyszczepionkowcem. Pamiętam jego pierwsze wpisy po tym jak trafił do szpitala. Pretensje do medyków, że mają zatrzeżenia to tego, że jest niezaszczepiony, oburzenie, że jedzenie niezgodne z oczekiwaniami… Dopiero rozwój choroby, niesiona mu pomoc zweryfikowały patrzenie na covid. Zdrowia życzę.

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.