Lody z Sopelka zna chyba każdy Opolanin. Mało kto jednak wie, że nasz potentat w produkcji lodów zaczynał od… kręcenia waty cukrowej. To właśnie z tej waty były pierwsze pieniądze na otwarcie budki z lodami. W latach 80. podobnie rozkręcał się niejeden polski biznes.

Dariusz i Elżbieta Karpińscy, właściciele Sopelka, mówią, że w każdy biznes trzeba włożyć serce.

– Trzeba też mieć szczęście – dodaje ich 33-letni syn Mateusz. – Kiedy 32 lata temu rodzice otwierali ten pierwszy punkt, na końcu ulicy 1 Maja w Opolu, właściwie na końcu miasta, to jest szczęściem, że to zaczęło jakoś działać.

Dzisiaj prawie w pięciuset punktach rozsianych po Polsce – kawiarniach, lodziarniach i punktach, gdzie sprzedawane są ich lody. A ten najdalszy na północ jest blisko Monciaka w Sopocie. Oprócz tego znają ich już zagraniczni restauratorzy.

Chodzimy po hali produkcyjnej, gdzie słychać pracę maszyn do wyrobu lodów. Jeden z pracowników otwiera maszynę, by sprawdzić na dozowniku jakość konsystencji.

– Takie z maszyny są najlepsze, bo jeszcze nie są aż tak zamrożone – wyjaśnia Mateusz Karpiński.

I podaje w kubeczku do degustacji śmietankowe, te najbardziej popularne we wszystkich miejscach, gdzie trafiają ich lody.

– Początkowo w moim życiu były głównie narty, myślałem, że pójdę tą drogą – wspomina Karpiński junior. – Ale w pewnym momencie mama mi mówi, że sport sportem, ale jakieś studia trzeba skończyć. Poszedłem na ekonomię. A potem naturalne się stało, że jestem tutaj.

Pod koniec studiów, przy obiedzie, rodzice zapytali, co zamierza dalej robić.

– A co mogłem robić? Przecież całe moje życie to były lody, razem z firmą rosłem – wspomina. – Już w liceum, kiedy rodzice jechali na międzynarodowe targi lodów, zabierali mnie ze sobą i robiłem za rodzinnego tłumacza – śmieje się Mateusz.

 

Lody to czysta matematyka

Przechodzimy do dalszej części, gdzie przechowywany jest surowiec. Latem jest tutaj więcej pracowników.

– Bo u nas zwyczaj taki, że jesienią i zimą konsumpcja podupada – wyjaśnia Mateusz Karpiński. – W takiej Skandynawii lody je się przez okrągły rok.

Mimo skali produkcji nadal są rzemieślnikami, bo robią lody tradycyjnie. Czyli bez chemii.

– Maszyna to tylko pomoc, a tutaj chodzi o technologię produkcji – wyjaśnia. Okazuje się, że litr lodów przemysłowych jest o wiele lżejszy od tych rzemieślniczych.

Lody, jak wszystko, rozpoznaje się po tym, co mają w składzie.

– Nasze są tylko z naturalnych składników – podkreśla Karpiński junior. – Mleko i śmietanę przywożą nam codziennie z Głubczyc i Prudnika. Po czterech dniach tracą ważność, więc jak ich nie zużyjemy, musimy utylizować.

Jedna z najstarszych maszyn w wytwórni lodów Karpińskich jest z nimi od początku.

– Pracowała jeszcze w tym pierwszym Sopelku, na 1 Maja, kiedy poszerzyliśmy i otworzyliśmy kawiarnię – mówi z sentymentem Mateusz Karpiński. – A lody to czysta matematyka. I nie tylko dlatego, że moja mama jest matematykiem, a ten biznes to jej autorski pomysł – śmieje się. – Żeby je wyprodukować, wychodzimy od smaku, poprzez zbilansowanie receptury, a konsystencja jest właściwa przy odpowiedniej temperaturze zamrażania. Czyli cały czas grają właściwości i parametry.

Przed nami wszędzie kobiety ubrane na biało po sam czubek głowy. W tej części wytwórni kroi się ręcznie owoce. I pojawia się bogactwo dodatków, które powodują, że lody zyskują charakter.

Pracownice wyciskają soki – z pomarańczy, marchwi. A co do dodatków, to mango musi być z Indii, bo ma charakterystyczny i słodki smak, natomiast pistacje mogą być tylko kalifornijskie. Jak kakao, to tylko z Ghany. Marchew od naszych rolników musi być ta słodka, bo robią też lody marchewkowe. A te niebieskie to zasługa spiruliny, składnika alg morskich. Ciekawie wyglądają też lody czarne, którym barwę daje węgiel aktywny z kokosa.

– Karol Okrasa zamawiał u nas przez kilka sezonów lody o smaku kaszy gryczanej, więc eksperymentowaliśmy z kaszą – dodaje Karpiński junior. – I wyszło nawet ciekawie.

Restauratorzy w ogóle zamawiają „odjechane” smaki, na przykład musztardowe, o smaku… gęsiej wątróbki, greckich cacyków albo sera z cebulą. Te nietypowe nie znajdują jednak chętnych w tradycyjnych kawiarniach.

A dwa lata temu trafili na listę europejskiej sieci dziedzictwa kulinarnego z Opolszczyzny, ze swoimi tradycyjnymi smakami – śmietankowymi i sorbetem truskawkowym.

 

Receptura od Chmiela

Była pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, jeszcze bezdzietni Karpińscy pojechali do wujostwa w Prudniku. W tym czasie pani Elżbieta uczyła matematyki w szkole, a pan Dariusz z zawodu był budowlańcem.

– Siedzimy przy obiedzie, a wujek przed czternastą się zrywa i mówi: „No, idę uruchomić lodziarnię, bo tam już dzieciaki czekają” – wspomina pani Elżbieta. – Patrzę, a przed budką z lodami cała chmara dzieciaków. Więc mówię do męża: „Watę cukrową zamykamy, trzeba lody rozkręcać, bo zanim ty zakręcisz jedną watę, to moja ciocia z pięć lodów już sprzeda”.

Rozpoczęli drogę przez mękę, jaką w PRL musiała pokonać „prywatna inicjatywa”.

– W latach osiemdziesiątych, żeby uruchomić coś swojego, trzeba było skończyć specjalny kurs gospodnika, dopiero po nim można było myśleć o biznesie – wspomina Elżbieta Karpińska. – Kiedy już miałam te wszystkie papiery i pozwolenia, pojawił się problem z surowcem.

Bo wtedy na rynku brakowało wszystkiego, nawet cukru.

– Ale udało mi się, dostałam z urzędu glejt na zakupy w państwowym Przedsiębiorstwie Hurtu Spożywczego – wspomina. – Nie wiedzieliśmy, jak się robi lody, ale znaliśmy pana Chmielewskiego, tego cukiernika z placu Sebastiana w Opolu. Zapytaliśmy, a on mówi: „Dodajcie cukru, truskawek i będzie dobrze”.

Dzisiaj stwierdza, że tak łatwo w to wszystko weszli tylko dlatego, że byli młodzi. – Ciągle mnie ciągnęło do pracy w szkole, po to studiowałam matematykę – mówi. – Długo jeszcze tęskniłam za szkołą. Szczególnie kiedy zaproponowano mi pracę w liceum społecznym. Ale nie pogodziłabym wszystkiego.

– A z budową w latach osiemdziesiątych to dopiero były cyrki! – śmieje się Dariusz Karpiński, choć wtedy wesoło mu nie było. – Jak dostaliśmy pozwolenie na budowę, to z tą fatalną lokalizacją na końcu 1 Maja. Blisko kiosku „Ruchu”, więc niewiele na tę naszą pierwszą inwestycję było miejsca.

Kiedy pan Dariusz Karpiński miał już w garści pozwolenie na budowę, pomyślał sobie: „No dobra, a z czego będziemy budować?”.

– Przecież nic wtedy nie było, a wszystko na zapisy – tłumaczy. – Ani drewna, ani cementu, ani stali. Kupiłem betoniarkę, cement, żeby zrobić bloczki na fundamenty. Po cegły pojechałem do Łodzi, a i tak ich zabrakło. Wtedy sam je dorobiłem.

Pani Elżbieta przyznaje się, że cały czas się bała, że na końcu miasta nikt do ich lodziarni nie zajrzy. Ale bardzo się myliła. Sopelek ze swoimi kręconymi lodami stał się bardzo popularny. Potem powiększyli go i zrobili kawiarnię, a następną lodziarnię i kawiarnię otworzyli na ul. Spychalskiego w Opolu. Tak rozpoczęła się ekspansja.

 

Biznes nie może podzielić rodziny

Podczas jednego z wyjazdów na targi poznali restauratorkę z Litwy. – Beata Nikolson to taka litewska Magda Gessler, pisze książki kucharskie, a w telewizji prowadzi programy – mówi pani Elżbieta. – Została dystrybutorem naszych lodów na Litwie, sprzedaje je pod swoją marką.

Na rynek niemiecki dostali się dzięki przyjaciołom Mateusza. Weszli też z lodami do Chorwacji.

– Rynek niemiecki nie jest łatwy, Niemcy są nieufni wobec producentów żywności ze wschodu – przyznaje Mateusz. – Ujednolicony rynek unijny bardzo pomaga, jednak zawsze są jakieś różnice, do których trzeba się dostosować.

Wysyłając lody do Niemiec stosują zaostrzony reżim.

– Mamy własny transport, a we wszystkich samochodach zamontowaliśmy moduły GPS i termometry – tłumaczy Mateusz Karpiński. – Po to, żeby klienci mogli śledzić online samochód i temperaturę na stronie internetowej.

Ale ich rodzinny biznes tak się rozkręcił, że nie obawiają się podobnych wyzwań. Zaczęli od budki, dziś zatrudniają około trzystu pracowników, swoje lody w Opolu sprzedają pod marką „Sopelek”, a w kraju pod marką „Prawdziwe Lody”. Kiedy otwierali lodziarnię na ul. 1 Maja, nie wyobrażali sobie, że będą znani w Polsce i za granicą.

A jak prowadzi się rodzinny biznes?

– Wbrew pozorom, w firmie rodzinnej bez konfliktów się nie obywa – przyznają Karpińscy. – Pracownik nie miałby takiej siły przebicia, odwagi, a Mateusz, jak mu się coś nie podoba albo myśli inaczej, potrafi zaprotestować, krzyknąć.

Szybko jednak dochodzą do zgody. – Przecież jesteśmy najbliższą rodziną i nie może być tak, żeby biznes nas podzielił – tłumaczy pani Elżbieta.

Rodzice Mateusza podkreślają, że od kiedy syn przyłączył się do nich, firma notuje największy wzrost. – Każdej firmie dobrze robi, kiedy się pojawia nowe spojrzenie – tłumaczy Karpiński senior.

Mateusz ma świadomość, że jemu jest już łatwiej, niż było rodzicom. – Ale w biznesie nic nie jest dane raz na zawsze – podkreśla. – Teraz kręci się szybko, ale stale trzeba być gotowym na to, że może przyjść czas, kiedy się będzie ciągnąć jak cukrowa wata.

Fot. Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.