W poszczególnych odcinkach prezentujemy pokonkursowe prace Regionalnego Konkursu Literackiego „Ze Śląskiem na ty”. Imprezę od 27 lat organizuje Łubniański Ośrodek Kultury.

Miejsce 1. W kategorii osób dorosłych. XXVIII Regionalny Konkurs Literacki „Ze Śląskiem na ty”. Łubniany, Luboszyce, Opole 2021

Autor: Krzysztof Ogiolda

Ołpa Manuś był ojcem mojego ojca. Nie wiem, czy on przyszedł na świat za wcześnie czy ja za późno, w każdym razie minęliśmy się o niespełna cztery lata. Ołpa Filip jest żywo obecny w mej pamięci, choć umarł, zanim zdążyłem pójść do szkoły. Obaj byli prostymi górnikami, śleprami. Nie dorobili się majątku ani znaczenia w świecie. Ale nosili w sobie prawość, uczciwość, pracowitość, pobożność i prostotę. Śląskie szlachectwo, które często obywa się bez herbów i posiadłości. Dlatego chcę o nich opowiedzieć.

Ołpa Manuś (tak o nim w domu się mówiło, choć ojciec o swoich babci i dziadku mówił zawsze: starka i staroszek) urodził się w 1882 roku w Ptakowicach, na „czarnym” Śląsku. Na chrzcie dostał imię Emmanuel. Pewnie dlatego, że przyszedł na świat 27 grudnia, zaraz po Bożym Narodzeniu. Był z tego biblijnego imienia i z jego wymowy: „Emmanuel to znaczy Bóg z nami”, bardzo dumny. Ta duma nie przeszkadzała mu żartować z imienia i z siebie. Na 50. urodzinach, parafrazując niemiecką kolędę „Christus ist heute geboren”, śpiewał: „Manuś wird heute geboren.\ Heut‘ vor 50 Jahren.\ Er hat große lange Ohren\ und hat keine Haare“. Wielkich ani długich uszu nie miał. Ale jedyne jego zdjęcie, jakie przetrwało do obecnych czasów – ze złotego wesela obchodzonego razem z ołmą Anną w 1958 – nie zostawia wątpliwości. Był zupełnie łysy.

W młodości raczej surowy i wymagający, z wiekiem łagodniał. Synom, którzy zawierali małżeństwa i stawali się sami ojcami, pozwalał, a nawet kazał mówić do siebie po imieniu, po prostu Manuś. – Niy fatruj mi, jak żeś som jest fatrym – mawiał.

Kiedy ojciec dostał kartę mobilizacyjną na wojnę, uprzedził, że będzie się żegnał z kolegami i może wrócić późno i nie całkiem trzeźwy. Ołpa czekał na niego nad ranem. Pomógł mu trafić do łóżka bez słowa wymówki. Kiedy rano tato z trudem podnosił obolałą głowę, ołpa rzucił z uśmiechem: – Synek, mlyko to i kot wyżere. Do gorzoły trzeba chopa.

W rodzinnych wspomnieniach został jako człowiek wesoły, skłonny do żartów i śpiewu. Bez śladów trudnego dzieciństwa. Miał może 10 lat albo i mniej, kiedy razem z gromadką rodzeństwa został zawołany do łóżka ciężko chorego na płuca ojca. Pradziadek Johann z każdym z dzieci osobno się żegnał, dając rady na dorosłe życie i prosząc, by się troszczyli o mamę. Potem dzieci z izby wyproszono, by chory mógł się pożegnać z żoną. Po chwili znów wszyscy mogli wejść do środka. – Staliśmy jak piszczałki organowe od najstarszego do najmłodszego – wspominał ołpa po latach. Chory poprawił się na poduszkach i zaśpiewał: „Wszystka moja nadzieja u Boga mojego,/ Nie boję się nieszczęścia i smutku żadnego!/ Bóg zasmuci, Bóg pocieszy, /Bo jest Panem wszelkiej rzeszy, /Także i moim”. Drugiej zwrotki śmierć mu nie dała dokończyć.

Dla żony i dzieci zaczął się trudny czas. Nie było emerytur, jakie dziś znamy. Wdowa najmowała się do różnych prac, najczęściej w polu. Czasem za niewielkie pieniądze, a czasem tylko za jedzenie. Dzieliła się nim miłosiernie z dziećmi. Sama musiała być głodna bardzo często. Kiedy umarła, pod jej poduszką znaleziono nieduży zapas wysuszonego chleba. Na czarną godzinę.

Ołpa opowiadał, że kiedy miał lat bodaj czternaście, mama zabrała go do sklepu w Ptakowicach. Kupowała na zeszyt, jak się wtedy mówiło, na borg. Żydowski kupiec skrupulatnie odnotował jej dług, a potem spojrzał na stojącego obok ubogiej klientki chłopca i zapytał: – Jak tyn Wasz synek wyglondo? Trza go łoblyc. Nim zdążyła zaprotestować, zabrał Manusia na zaplecze i odział od bielizny i koszuli przez buty i garnitur po palto i czapkę. – Panocku, dyć Wy wiycie, że jo niy mom czym zapłacić – przypomniała mama. – Niy tropcie sie. Chopcy zarobiom, to zapłacicie – odparł.

Nie pomylił się, dostał z powrotem dług co do grosza. A Manuś, który nosił dotąd wyłącznie znoszone ubrania po starszym rodzeństwie, był tak szczęśliwy, że odwiedził wszystkie domy w Ptakowicach, żeby pokazać, iż wreszcie i on ma coś nowego. Tej radości musiało być więcej niż zabudowań w niedużej wsi, skoro na koniec pobiegł i gęsiom obwieścić, że mo nowy ancug.

Czwartego lipca 1908 roku ołpa zawarł małżeństwo z urodzoną w Miechowicach (dziś to dzielnica Bytomia) Anną Schneider. Młodsza od niego o siedem lat jedynaczka urodzi dziesięcioro dzieci (troje zmarło we wczesnym dzieciństwie) i wychowa wraz z mężem cztery córki i trzech synów. Miechowice staną się na wiele lat naszym rodzinnym gniazdem.

Manuś – podobnie jak wielu śląskich mężczyzn w jego czasach – pracuje w kopalni. Niestety, ulega zatruciu metanem i lekarz zakazuje mu górniczej roboty. W dodatku odwołuje na bok jego żonę i radzi, by troskliwie opiekowała się mężem, ale też dyskretnie rozglądała się za nowym. Bo przecież sama tej gromadki nie wychowa. Dawał poszkodowanemu górnikowi trzy miesiące życia. Ołma Anna na szczęście posłuchała tylko pierwszej części lekarskiej porady. Ołpa przeżył. Ocalił życie, chociaż stracił węch. Mawiał z pogodną rezygnacją, że wprawdzie nie może się cieszyć zapachem perfum, ale za to bez wstrętu potrafi iść za baloniokiym wiozącym gnojówkę.

W okresie plebiscytu na Śląsku uczestniczy żywo w ówczesnych sporach. Słucha radia i orientuje się w racjach obu stron. Pisze żartobliwe, nieco złośliwe wierszyki i z pasją koresponduje z ówczesnymi mediami. Optuje za Niemcami. Nie przeszkadza mu to – już po podziale Śląska – spotykać się co niedziela po nieszporach z bratem i jego rodziną mieszkającymi w Bytomiu – Łagiewnikach, czyli w Polsce. Z Łagiewnik do Miechowic można dojść pieszo, więc bracia niedzielną kawę piją na przemian po obu stronach granicy.

Ponieważ nie ma powrotu na kopalnię, zatrudnia się w gminie. Robota słabo opłacana, ale dość prestiżowa. Pewnie pomogły mu dobra opinia, biegła znajomość polskiego i niemieckiego w mowie i w piśmie oraz piękny kaligraficzny charakter pisma. Za urzędniczym biurkiem zastaje go wybuch II wojny światowej.

Pewnego dnia ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Okazało się, że to robotnik przymusowy z polskiej części Śląska z literą „P” na ubraniu. Przyszedł po przydział kartofli dla siebie i dla rodziny. Urzędnik w pokoju obok nie umiał lub nie chciał się z nim dogadać. Wypisał mu kwit na 5 kilogramów. Dla rodziny tyle co nic. Więc Polak spróbował u ołpy. Ten nakazał mu gestem milczenie, następnie umoczył pióro w kałamarzu, do liczby pięć dopisał zero, tworząc pięćdziesiąt; do wyrazu fünf dodał zgrabnie cząstkę zig i szeptem poprosił interesanta, by starał się z workiem kartofli na wózku zniknąć jak najprędzej.Minęło – jak mówią w baśniach – czasu mało wiele. Przeszedł front, czarnego orła na ścianie nad biurkiem zastąpił biały. Ołpa został. Przecież nadal był dwujęzyczny ku radości, a czasem uldze interesantów. Jednym z nich okazał się któregoś dnia mężczyzna w mundurze polskiego oficera. Wszedł śmiało, zasalutował godłu, a potem bacznie przyjrzał się mężczyźnie za biurkiem. – A jo wos znom – oznajmił. – No i to co? – odparł nieprzesadnie grzecznie ołpa. – A wyście tu za Niymca tyż robiyli – dodał. – No i to co? – powtórzył Manuś jak echo.Łatwo się domyśleć, że był to ten sam człowiek, który podczas wojny przyszedł prosić o kartofle. Ołpa podobno lubił tę historię opowiadać. Zawsze dodając tę samą puentę: – Wiysz synek, nawet jak na chwila dostaniesz trocha władzy, to czowiekiym musisz łostać.On człowiekiem był na pewno. Nie tylko uczciwym do bólu, ale i pobożnym. Moja mieszkająca w Niemczech kuzynka Krystyna wspomina, że gdy była dzieckiem, ołpa codziennie w południe mówił „Anioł Pański” i – chodząc po mieszkaniu – różaniec. Ona dreptała za nim. Ze wzruszeniem wspomina, jak opowiadał jej o niebie. Tak barwnie, że dziecko za tym niebem z jego wyobrażenia tęskniło. Może dlatego, że aniołki śpiewały tam pięknie, a może z powodu złotych talerzy, z których zbawieni jedli na niebiańskiej uczcie. Do ołpy i ołmy chodziło się w adwencie pośpiewać pieśni przy wieńcu z czterema świecami. Manuś śpiewać umiał i lubił, a przy tym grzał nogi w przeznaczonej na drewno wnęce pieca.  Modlił się pod koniec życia, by mógł umrzeć pojednany z Bogiem, nie stając się dla nikogo ciężarem. I został wysłuchany. W pierwszy piątek był w kościele i u Komunii św. Po mszy zatrzymał się dłużej, by połozprawiać jeszcze z chłopami. W domu – jak opowiadał ojciec – przebierał się, zgodnie z ówczesnym śląskim zwyczajem, z wyjściowego ubrania w „hausancug”. Nieoczekiwanie dla wszystkich nagle z ust, nosa i uszu polała się krew. Wylew nastąpił tak szybko, że ołpa zdążył tylko krzyknąć: „Najświętsze Serce Jezusa, zmiłuj się nade mną”. Był 6 czerwca 1959 roku.

Ołpa Filip, jakiego pamiętam, był już mocno starszym panem. Zdążyłem go odwiedzić – najwyżej kilka razy – kiedy mieszkał w ciepłym, serdecznym domu cioci Marysi (najmłodszej siostry mojej mamy) i wujka Edmunda. Oczywiście w Miechowicach. Przed oczami został mi taki obraz: Ołpa siedzi na niskim stołku i obiera kartofle. Niewysoki, mocno łysawy, w czapce z daszkiem. Widzę go przy pracy, bo też bez niej żyć chyba nie potrafił. Byłem za mały, by z nim choć raz tak naprawdę porozmawiać. Zwłaszcza że pod koniec życia słabo słyszał i nie lepiej widział. Pięćdziesiąt dwa lata pracy pod ziemią zrobiły swoje.  Żył trochę w swoim świecie, w którym więcej było milczenia niż słów. Nie pamiętam, żeby się do mnie zwracał po imieniu. Krzysztof to był dla niego obcy dźwięk. Mówił na mnie Jerzik. Może było to skojarzenie z imieniem mojego taty, a może tylko lubił to imię. Zresztą do swoich wnuczek Reni i Gabrysi, z którymi dzielił dom, też nie zwracał się ich imionami. Nadał im jedno wspólne: Kaśki. Starsza i młodsza.

Ze swoimi Kaśkami chodził często do miejscowej cukierni Dietricha. Trzymał je za ręce i dla ludzi z boku wyglądało, że je prowadzi. W rzeczywistości raczej one prowadziły jego. Te moje kuzynki wspominają, że był dla nich nieskończenie cierpliwy. Pozwalał się czesać, a nawet nakręcać na wałki włosy, które mu jeszcze na głowie zostały.

Urodzony w 1892 roku, w wieku 14 lat skończył szkołę i został górnikiem. W dniu, w którym rano odebrał szkolne świadectwo, po południu zjechał na szychtę do kopalni. Tego samego dnia zaczął też palić. Na dole został ciskaczem. Ciskał, czyli pchał puste wózki do przodka. Starsi górnicy ładowali do nich węgiel. Od niego nikt tego nie oczekiwał. Nie miał nawet łopaty na wyposażeniu. Ale miał serce do roboty i chętne ręce. Wrzucał do wagoników duże kęsy węgla. Brygada pracowała na akord. Górnicy przyczepiali na przemian do kolejnych wózków swoje znaczki. Ostatni wagonik na szychcie przeznaczali zawsze dla Filipa. Ci prości ludzie nie wiedzieli pewnie, co to jest etyka pracy, ale wiedzieli, jak się ją w stosuje. Na koniec miesiąca zebrał się Filipowi bardzo dobry – jak na młodego synka – zarobek.

Kiedy wybuchła Wielka Wojna 1914 roku ołpa został kawalerzystą cesarza Wilhelma, czyli Wilusia. Na pamiątkę po wojnie została mu umiejętność konnej jazdy i wyjściowy błękitny mundur. Był podobno bardzo piękny. Moja mama jako młoda dziewczyna pożyczyła go kiedyś od ojca na bal Sodalicji Mariańskiej. Mundur z pierwszej wojny nie przetrwał drugiej. Kiedy do Miechowic w 1945 weszli Rosjanie, masowo wyzwalając mężczyzn z życia, a kobiety z czci, uniform wraz ze szpadą wylądował na gnojoku. Tam go Sowieci nie znaleźli i nie mieli pretekstu do zemsty.

Sam ołpa miał do nich więcej szczęścia niż jego mundur. Kiedy przez Miechowice przechodził front, ocalić głowy mogli tylko ci, co nie dali się wywlec z piwnic swoich domów. Ale ołpa pewnego dnia wyszedł na podwórko sam. Skończyło się drewno, a bez niego nie dało się ani ogrzać – mróz zimą 1945 roku był siarczysty – ani ugotować jakiejś prostej strawy. Czy dwaj sowieccy żołnierze weszli na podwórko przypadkiem, czy zwabił ich odgłos rąbania, już się nie dowiemy. Na ich widok ołpa pożegnał się z życiem. Niczego dobrego się nie spodziewał.

– Na, wejś se drzewa – zaproponował. Pozornie było to zdanie absurdalne, bo po co frontowemu żołnierzowi drewno. Ale zadziałało. Może dlatego, że nie zabrzmiało bojcowi po niemiecku? Włożył rękę za szynel munduru, ale wyciągnął nie pistolet, tylko machorkę. Z drugiej kieszeni dobył jakieś skrawki gazety. Zrobili skręty i zakurzyli. Już bez słowa. Po chwili Rosjanie zasalutowali do czapek i poszli. Ołpa pracowicie pozbierał drewno na rozpałkę.

Znacznie wcześniej  – 17 czerwca 1922 roku – ożenił się z młodszą od siebie o 10 lat Cecylią Pietrek. Musiał ją bardzo kochać. Nazywał ją zdrobniale Celką i – jak opowiadała mi mama, ich najstarsza córka – woził żonę zimą przez Miechowice w stronę lasu na sankach, jak młodszą siostrzyczkę. A kiedy zdarzyło mu się pójść do gospody na piwo albo – rzadziej – na ćwiartkę, zabierał ją ze sobą. Niezrażony wcale, że inni mężowie tak nie robią. Kiedy ołma Cila chorowała, nie oglądał się na nikogo i sam brał się za sprzątanie, mycie naczyń i inne tzw. babskie roboty. Tylko wtedy zamykał drzwi mieszkania na klucz. Zwyczajnie – jak na familok przystało – były zawsze otwarte. Każda ciotka mogła wejść w porę i nie w porę. Ale przy tej robocie nie chciał być widziany.

Poza tym nie bał się być sobą. Nawet gdy robił zupełnie inaczej niż wszyscy. W czasach, kiedy normą było bicie dzieci i w domu, i w szkole, ołpa – ojciec szóstki dzieciaków (nie licząc tych, które zmarły)- mówił, że jak ftoś charakteru niy mo, to mu go nie wbijes. Janusz Korczak nie powstydziłby się takiego zdania. Ale ołpa nie wiedział o Korczaku. Znalazł tę wrażliwość i mądrość w sobie.

Był bardzo ciekawym połączeniem zewnętrznej twardości i wewnętrznego ciepła. Pracował ciężko. Większość spędzonego pod ziemią półwiecza na nocnej zmianie. Bo wtedy na kopalni odbywały się rabunek i zamułka. Rabunek nie polegał na kradzieży. Górnicy rozbierali, czyli rabowali obudowę już niepotrzebną w pokładach, z których wybrano węgiel. Puste przestrzenie zamułkarze wypełniali piaskiem z wodą. Robota ciężka i niebezpieczna, ale nie najgorzej płatna. Mama opowiadała, że ołpa miał tak twarde od łopaty palce, że fajkę przypalał wyjętym z pieca gołą ręką kawałkiem węgla wziętym z boku paleniska.

Wrażliwością wykazywał się wiele razy. Kiedy jego Celka chorowała już naprawdę ciężko, na śmiertelną wtedy – pod koniec lat 50. – białaczkę, przyszła jej kiedyś chęć na kawałek jagnięciny. Trzeba było zabić koźlątko. Ale o darowanie mu życia prosił ze łzami mój chodzący wtedy do młodszej podstawówki brat, Marcin. Kiedy w dodatku koźlątko zaczęło lizać ołpy rękę, wzruszenie wzięło górę.

Sprawdzał się jako mąż, jako ojciec i jako syn. To ostatnie jest o tyle nieoczywiste, że rodzona mama osierociła go w dzieciństwie. Ojciec ożenił się powtórnie, a druga mama – tak mama, nikt jej nigdy nie nazywał macochą, bo nią nie była – mogła zawsze liczyć na dobre słowo i na pomoc. Odwdzięczała się pięknie. Kiedy Filip był już dorosły i miał własną rodzinę, ołma Zuzka w dniu jego urodzin szła przez Miechowice – mieszkała dosyć daleko – by złożyć mu życzenia. W jednej ręce  niosła widoczny dla wszystkich bukiet, drugą rękę ukrywała wstydliwie pod zapaską. Niosła w niej paczkę, a może dwie, papierosów. – Kajs to Zuzko idziecie? – pytały kobiety krzątające się przy furtkach albo przypatrujące się światu z parterowych okien familoków. – A dyć Filip mo Gyburstag – odpowiadała. I w ten sposób ołpa świętował 21 sierpnia urodziny z całą okolicą.

Ołpa zakończył życie 18 czerwca 1970 roku. Nie zdążyli go wypisać ze szpitala do domu. Przy śmierci był dyskretny jak za życia. Sąsiad z łóżka obok zauważył tylko, że zanucił sobie cicho jakąś kościelną melodię. Zdawało mu się, że to psalm. Wnuczki, Renia i Gabrysia, wspominają, że wieść o jego śmierci przyniósł do ich domu wujek Ernst, najstarszy z synów ołpy. Bardzo się starał przy tym nie przerazić dzieci.

Pamiętam ten dzień i ja. Kiedy mama zawołała mnie z podwórka, nie podejrzewałem niczego. Na stole w kuchni czekały  – jak co dzień – kromki na talerzu i picie w fajansowym kubku. Zanim rzuciłem się jeść z zapałem siedmiolatka, poszukałem wzrokiem mamy. Siedziała na ryczce w kącie. W jednej ręce trzymała telegram, w drugiej różaniec. Zrozumiałem bez czytania, co się stało…

We antreju przi kafeju. Moi ołpowie Manuś i Filip albo o śląskim szlachectwie

Ołpa Manuś
i ołma Anna – 1958.

 

We antreju przi kafeju. Moi ołpowie Manuś i Filip albo o śląskim szlachectwie

Ołpa Filip
z wnukami – wczesne lata 60. XX wieku

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Zawsze Pewnie, Zawsze Konkretnie