Dzisiaj przypominamy kolejny reportaż o naszych opolskich Penelopach, z cyklu „Żony opozycjonistów”,  o cichych bohaterkach tamtych dni. Publikowaliśmy je dwa lata temu, ale trudna sytuacja w Polsce sprawiła, że uznaliśmy, iż trzeba je przypomnieć, by uświadomić, do czego prowadzi brak demokracji i jak wygląda życie w dyktaturze. Dzisiaj  Irena Kirstein, żona nieżyjącego Romana Kirsteina.

40. Rocznica stanu wojennego. Wiedziałam, że muszę być twarda

fot. Jolanta Jasińska-Mrukot

– Tylko jedyny raz miałam do męża żal – przyznaje Irena Kirstein. – To był ten moment, kiedy na porodówkę po mnie i nowonarodzone dziecko przyszedł obcy mężczyzna. To akurat było po wydarzeniach w 1981 w Bydgoszczy.

Żona opozycjonisty w latach 80. brała na swoje barki wiele. Cały dom, kiedy on się ukrywał. Kiedy go internowali, to jeździła do swojego „politycznego” do więzienia. Znosiła milicyjne przesłuchania i wielokrotne rewizje w domu. I zawsze wiedziała, co ma mówić, kiedy pokrętnie pytali esbecy. Jej życie przypominało scenariusz filmowy. Były chwile, kiedy nie wiedziała, czy mąż żyje.

Roman Kirstein, współtwórca, a potem wiceprzewodniczący pierwszej opolskiej „Solidarności”, zmarł nagle 5 kwietnia 2019 roku. Zmarł w trakcie przygotowań wystawy na XXX-lecie Solidarności. Ktoś musiał go zastąpić i zrobiła to jego żona z dziećmi, choć to był dla niej trudny czas. Ale tak jak w przeszłości wiedziała, że musi być twarda.

Odejście jej męża to świeża rana, pani Irenie niełatwo przychodzi opowiadać o ich wspólnym życiu. Z drugiej strony to ich młodość, więc opowiadając czasem się uśmiecha.

– Gdybym się wtedy zbuntowała, to Romek siedziałby w domu, ale wiem, że to nie byłby ten sam człowiek – zaczyna opowiadać. – Przyjęłam, że tak musi być, bo sytuacja w kraju była już bardzo trudna. I nie wiedzieliśmy, czy nie dojdzie do rozlewu krwi, bo przecież wojska radzieckie stacjonowały w Polsce. On tam, a ja przy dzieciach, bo ktoś musiał pilnować domu.

 Bella ciau, bella ciau…

Na początku była przy dwójce dzieci. Ale kiedy Roman Kirstein w 1980 roku tworzył opolską „Solidarność”, była z trzecim dzieckiem już w zaawansowanej ciąży.

Przypomina sobie siedzibę związku, mały pokoik na Ozimskiej, w miejscu, gdzie była straż pożarna.

– Tam zaczynali z Bogusiem Bardonem i Edkiem Żurawiem – mówi. – Potem wywalczyli sobie lokal przy Reymonta. Ale tam już nie byłam.

Raz tam pojechała, kiedy bała się o męża. W kraju zrobiło się gorąco, a nie mogła zadzwonić, bo przecież mało kto miał wtedy telefon. Pojechała na Reymonta z dwójką starszych dziećmi i trzecim w drodze.

– Stanęłam pod drzwiami, ale do środka nie chcieli mnie wpuścić – wspomina. – Romek zszedł na dół, żeby mnie uspokoić. I uspokoił. Nie przyszło mi do głowy, żeby zatrzymać męża w domu.

Nie zdarzyło się, że tak zwyczajnie, po babsku, miała dość i była na niego wściekła?

– Proszę mi wierzyć, że nigdy – zapewnia. – Może dlatego, że mąż był takim opiekuńczym i bardzo ciepłym człowiekiem.

– No, może raz – mówi po chwili. – Kiedy urodziła się Agnieszka. Już wcześniej byłam w szpitalu, bo to była przenoszona ciąża. Romek robił wszystko, żeby jak najmniej informacji do mnie docierało. Nie chciał, żebym się denerwowała. W nocy schodziłam do dyżurki pielęgniarek, żeby przejrzeć gazety. To było wtedy, kiedy w Bydgoszczy milicjanci pobili Rulewskiego…

Ją i córeczkę z porodówki odebrał Marian Kania, którego wówczas zupełnie nie znała.

– Romek przekazał tylko wcześniej, że on mnie odbierze – opowiada dalej. – Właśnie wtedy ruszyło mnie, ten jeden raz: dlaczego nie ma przy mnie męża?!

Nie musiała iść do domu, bo ordynator, znając jej sytuację, proponował, by jeszcze kilka dni została w szpitalu.

– Ale nie mogłam, bo w domu zostawiłam 11-letniego wówczas Piotrusia, a młodszą Iwonkę Romek zawiózł do mojej mamy – dodaje.

Bała się o Piotrusia, bo kiedy leżała w szpitalu, Roman Kirstein odbierał w siedzibie „S” dziwne telefony. – Nie przedstawiali się, tylko mówili, że wiedzą, że syn jest sam, że może się mu coś stać – wspomina.

Schowek u Jezuitów

– Z porodówki odebrał mnie Marian Kania, ale pod szpitalem dołączył do nas Roman – kontynuuje pani Irena. – Ale do domu wszedł na długość wypijanej kawy. Byłam jednak już w domu, byłam młoda i zdrowa, więc sobie radziłam.

Kiedy ogłoszono stan wojenny, najmłodsza Agnieszka nie miała nawet roku. – Kiedy zachorowała, to sąsiedzi sprowadzili doktor Augustyn – wspomina pani Irena. – A jak Romka internowali, to pod drzwiami, gdzie wystawiałam butelkę na mleko, znajdowałam kostkę masła, albo smalcu. Innym razem torebkę cukru, bo przecież wszystko było na kartki. Sąsiedzi przynosili mi kości schabowe, żebym miała na czym ugotować zupę dla dzieci. Moimi sąsiadami byli państwo Bednorzowie, oni byli dla mnie wielkim wsparciem na ciężkie chwile.

W dzień po ogłoszeniu staniu wojennego u pani Ireny pojawił się o. Józef Steczek, proboszcz Jezuitów.

– Powiedział, że mam do niego przyjść, jeśli będę potrzebowała jakiejkolwiek pomocy – opowiada. – Przyniósł mi puszkę kawy, która była wtedy na wagę złota, a dzieciom  słodycze. Tą puszkę po kawie mam do dzisiaj, to był taki symbol, że nie jestem sama.

Roman Kirstein został zatrzymany przez esbeków wieczorem 12 grudnia. Od 13 grudnia do 12 stycznia 1982 był w areszcie przy ul. Sądowej w Opolu.

– Potem ich rozwozili po różnych zakładach karnych, a Romka wypuścili – opowiada pani Irena. – Chcieli, żeby tworzył te ich rządowe związki zawodowe i pojechał do Warszawy. Ale tak od razu to mi tego nie powiedział…

Romana Kirsteina wypuszczono z aresztu w sobotę wieczorem, a w poniedziałek miał się zgłosić na komendzie. Żona nie wierzyła własnym oczom, kiedy zobaczyła go w drzwiach.

Kirsteinowie wówczas jeszcze nie wiedzieli, że mają w mieszkaniu założony podsłuch. – Ale tak na wszelki wypadek porozumiewaliśmy się pisząc na karteczkach – wspomina pani Irena.

W poniedziałek Roman nie poszedł jednak na komendę, tylko ukrył się u Jezuitów.

– Nie wiem, jak znalazł u nich „schowek”, tych szczegółów nigdy nie poznałam – przyznaje pani Irena. – Wyszedł z domu nic nie mówiąc, a dopiero za kila dni dotarła do mnie informacja, gdzie się ukrywa. I tylko dwie osoby o tym „schowku” wiedziały.

Drugie aresztowanie

Mówi, że może to wydać się dziwne, ale wówczas niczego się nie bała. Choć codziennie miała esbeka na głowie.

– Przychodził do mieszkania i siadał w pokoju, tak codziennie przez dwa tygodnie do piętnastej siedział – opowiada. – Mówił, że czeka na mojego męża. Pytałam go, czy mu się nie nudzi. Urabiał mnie, chciał mnie złamać, żebym powiedziała, gdzie jest mąż. W końcu zrozumiał, że to nic nie da i przestał przychodzić.

Roman Kirstein ukrywał się u Jezuitów przez miesiąc w maleńkim pokoiku na samym szczycie klasztornego budynku.

– Raz mnie tam poprowadzili do Romka – wspomina. – A tej pomocy ludzkiej było wtedy tyle, że potem już nigdy nie doświadczyłam niczego podobnego.

W czasie, kiedy Roman Kirstein był internowany, wiele osób oferowało jej swoją pomoc. M.in. przychodził mąż kobiety, która na przy ul. Książąt Opolskich prowadziła zakład kapeluszniczy. – W ogóle nie rozmawiał ze mną, tylko przekazywał pieniądze – wspomina. – Oni wspierali rodziny internowanych finansowo.

Po kilku tygodniach wokół kryjówki u Jezuitów zrobiło się  gorąco i Roman Kirstein musiał ją opuścić.

– Jezuici przywieźli go do domu, nawet nie wiem, jak to zrobili – opowiada pani Irena.

W domu trójka małych dzieci, stale ktoś ich odwiedzał.

– Wtedy przychodziło się bez zapowiedzi – tłumaczy pani Irena. –  Jak ktoś dzwonił do drzwi, to mąż się chował w średnim pokoju, u dziewczynek.

Szybko stało się jasne, że dłużej nie może się w domu ukrywać. Sąsiad, także opozycjonista, poszedł szukać „mety” dla Romana do pracowni kapeluszy na Książąt Opolskich.

– Powiedział wprost właścicielom, po co przyszedł, a oni kontaktowali się tylko na hasło, więc chcieli go pobić, bo myśleli, że to prowokacja – dodaje pani Irena.

To szukanie „mety” nie uszło jednak uwadze i ktoś doniósł o tym SB.

– Wiemy niemal na pewno, kto zrobił – mówi Irena Kirstein. – Przyszli po Romka jeszcze tego samego dnia. Świadkiem aresztowania była jego mama, która przyszła odwiedzić wnuki. Powiedzieli jej, że wiozą Romka na Powolnego.

Perfidia esbeków

Kiedy pani Irena wróciła do domu, natychmiast pojechała na komendę przy Powolnego, żeby dowiedzieć się, co z mężem. Wtedy ponownie doświadczyła, jakich złych i perfidnych ludzi przyciągała służba w SB. Jak potrafili manipulować i siać nieufność wśród bliskich sobie ludzi.

– Stwierdzili, że nikt nie będzie ze mną rozmawiał, bo to  sprawa prokuratorska. I że męża tutaj nie ma – wspomina.

Nazajutrz na Powolnego pojechała matka Romana. – Ją esbecy przyjęli serdecznie, proponowali nawet lekarza, bo miała zabandażowaną nogę – opowiada pani Irena. – Odpowiedziała im, że nie po to przyszła, że chce wiedzieć, co z synem. Bo synowa wczoraj tutaj była i w ogóle nie chcieliście z nią rozmawiać.

Esbecy spojrzeli po sobie znacząco i powiedzieli: „Nie wiemy, gdzie była synowa, ale na pewno nie u nas, bo gdyby była, to powiedzielibyśmy jej to samo, co pani. Wczoraj syn tutaj był, ale już go nie ma, jest w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich. Jak pani chce, to damy pozwolenie na widzenie z synem”.

Kłamali, Roman Kirstein nadal był na Powolnego „pod podłogą”. Dopiero po kilku dniach trafił do Strzelec Opolskich.

Tam pani Irena zobaczyła męża w więziennym ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, dzieliła ich długość stołu, tak, że nawet nie mogli się dotknąć ręką.

– Romka nie bito podczas przesłuchań w Strzelcach, ale powiedzieli, że z kryminału nie wyjdzie – opowiada. – Mówił mi, że bito szczególnie internowanych ze Śląska. Skazani za  przestępstwa kryminalne solidaryzowali się z „politycznymi”. W więzieniu trzeba było w kostkę wszystko składać, a za internowanych robili to kryminalni.

 A po co pani tutaj przyszła?

Przy kolejnych odwiedzinach obiła się o drzwi zakładu karnego. To było po tym, jak internowani podjęli głodówkę ze względu na złe warunki, w jakich ich trzymano. Uczestników głodówki wywieziono do więzienia w Kamiennej Górze na Dolnym Śląsku. Warunki mieli tam lepsze, ale tej ostrej zimy 1981/82 trzymano ich w celach bez ogrzewania.

Do Kamiennej Góry na widzenie pojechała z dziećmi.

– Nocą tłukłam się tyle godzin pociągiem, żeby mogły zobaczyć tatusia – mówi, a w jej głosie słychać zdenerwowanie nawet po tylu latach. Jechała na darmo, od strażnika więziennego usłyszała, że internowanych już u nich nie ma.

– Wracałam podłamana, bo dzieci rozczarowane, a ja nie wiedziałam co dalej, co oni z Romkiem zrobili – tłumaczy.

Zaraz po powrocie do Opola pobiegła na komendę, gdzie usłyszała, że Roman został przewieziony do Głogowa.

– Tam były otwarte cele, ale mąż był już wtedy chory – opowiada. – Potem jego koledzy mi mówili, że leżał bez żadnej pomocy, a oni bali się o niego.

Pojechała więc do Głogowa. – A po co pani tutaj przyjechała? – przywitał ją strażnik. Okazało się, że Romana przewieziono do szpitala więziennego we Wrocławiu przy ul. Klęczkowskiej.

Pojechała tam wprost z Głogowa.

– Nie chcieli mnie do niego wpuścić, ale podszedł do mnie strażnik i szepnął, że po godzinie 15, jak wszyscy pójdą, to spróbuje mi pomóc – wspomina. – Widać, że wszędzie można spotkać dobrych ludzi. Rozmawiałam wtedy z Romkiem aż godzinę, a strażnik nawet mi nie zapisał tego widzenia.

Kiedy w lipcu 1982 poszła na Powolnego po zgodę na kolejne widzenie, znów usłyszała: – A po co pani tutaj przyszła? Już dawno zwolniliśmy męża z internowania.

– Nie uwierzyłam, naszły mnie czarne myśli, że oni coś z Romkiem zrobili… – pani Irena zawiesza na chwilę głos. – A esbecy znów kłamali. Romka rzeczywiście zwolnili ze względu na zły stan zdrowia, ale nie dawno, tylko tego samego dnia, kiedy byłam u nich po to pozwolenie.

Kiedy odbierała go z pociągu na dworcu w Opolu, nie potrafił już o własnych siłach dojść z peronu do taksówki. Potem był szpital za szpitalem. I rzeczywiście go leczyli, to była prawdziwa solidarność ludzka.

Kilka kolejnych lat płynęło im od rewizji do rewizji.

– Przywykłam, że rewizja w domu jest normalnością – opowiada. – Kiedyś zapytałam jednak esbeka, który kolejny raz robił nam rewizję, czy mu nie wstyd przerzucać tak moje majtki i staniki. Odpowiedział mi, że żadna praca nie hańbi.

Po upadku PRL widziała go, jak handlował garnkami. Widziała jeszcze innych byłych esbeków.

40. Rocznica stanu wojennego. Wiedziałam, że muszę być twarda

fot. Jolanta Jasińska-Mrukot
Jedno ze spotkań 13 grudnia w Izbie Pamięci Solidarności w Opolu. Pierwsza od lewej Irena Kirstein, następnie Maryla Szwed i Lucyna Kusyk.

– Ale to już bez znaczenia – podkreśla. Bardziej ją boli, kiedy widzi, jak bardzo rozeszły się polityczne drogi dawnych opozycjonistów. Teraz najbardziej nie znosi, kiedy pytają ją, po której jest stronie.

– Odpowiadam, że po stronie zdrowego rozsądku – mówi stanowczo Irena Kirstein. – Dość tego szczucia i nienawiści, bo ja to wszystko w przeszłości już przeżyłam.

Jolanta Jasińska-Mrukot

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.