Rzecz o kumplach z mojej kompanii. Bramy koszar przekroczyłem wiosną 1967 roku. Gdybym nie był przestraszony na wylot tym, co wtedy zobaczyłem, pewnie próbowałbym zwiać. To był totalny chaos i kosmiczne zamieszanie. Kilkadziesiąt osób czekało na wpis, lekarza, fryzjera, pobranie mundurów i obowiązkowy prysznic…
Ale wreszcie poszliśmy do swojej kompanii, gdzie natychmiast „pożyczył mnie sobie” klnący z maestrią starego marynarza sierżant Skwierz, który z lubością „schepał” mnie – wprawdzie tylko słownie, za to „na wiele dni do przodu”. I tak się zaczęła moja wojskowa przygoda. Przez pierwsze miesiące było upierdliwie, ale wielkich atrakcji nie było. Co dnia o 6.00 pobudka, szybkie mycie się, golenie, zaprawa poranna (kilka ćwiczeń i bieg, obojętnie w jaką stronę, byle długo), poranny apel. Potem zajęcia na poligonie bądź w świetlicy kompanii, jeżeli była to teoria – słowem nuda nie do wytrzymania – aż dziw, że do tej pory sporo tej teorii pamiętam.
Już lepiej było na poligonie, mimo kopania rowów strzeleckich, czołgania się, lub wrednego biegania w masce przeciwgazowej. Wprawdzie taki rzut granatem rękę mi z barku wyrywał (bo taki jestem rzutny), ale za to znakomicie zaliczałem strzelanie. Na marginesie dodam, że wszyscy Namysłowianie byli świetni z wyszkolenia bojowego (a i tak raz nie wykonałem strzelania, za co Skwierz wytłukł mnie po łbie woreczkiem z amunicją).
I teraz mógłbym snuć wielostronicowe wspomnienia, o poligonach, o „wycieczce” do Czechosłowacji w 1968 roku, o kilkunastogodzinnych jazdach w kolumnie, o tym jak „SKOT-em” wjechałem do gospodarczego budynku, albo jak czołgiem wyjechałem z koszar „z bramą przez bramę”, bo tak mnie podszkolił kumpel-czołgista (Raducki z Domaszowic)… Ale po co?
Najważniejsze i najwspanialsze jest to, że poznałem wielu fajnych kumpli, z którymi przyjaźniłem się podczas odbywania dalszej służby (już po przysiędze) – a z wieloma utrzymuję przyjacielskie kontakty do dnia dzisiejszego, chociaż od tamtych dni upłynęło bez mała pół wieku.
W Kompanii Remontu Sprzętu Uzbrojenia i Środków Łączności (to znaczy: w mojej kompanii) znajdował się spory zbiór osobliwych indywidualności, niepowtarzalnych acz sympatycznych i już tylko przez to godnych upamiętnienia. I teraz będzie o tych indywidualnościach, bo chociaż opowieść swoją dedykuję nieżyjącemu już przyjacielowi Maćkowi Mrówce, to wypadałoby zdań kilkanaście napisać o Maćkowym otoczeniu.
Oto pierwsza indywidualność: TIGER. Chudy, z posępną miną, a przecież znający setki dowcipów opowiadanych gwarą śląską. Jak miał na nazwisko, tego nie pamiętam – pamiętam ksywkę, którą zdobył podczas strzelania. Nieoczekiwanie cały przydział amunicji wywalił serią Panu Bogu w okno. Kiedy Skwierz zaczął naciskać: „No, żołnierzu dlaczego nie strzelasz, kur.., co?!” Tiger burknął: „No ja, strzyloj jak tiger, a kaj som patrony?”
WACEK, to kolejna indywidualność. Potężne chłopisko (chyba z Bieszczad), mówiący powoli, z namysłem, ale za to z pięknym zaśpiewem kresowym. Chciałem kiedyś wykręcić wentyl z dętki „mojego” ZIS-a, ale wysiłki nie dawały spodziewanych wyników, nawet przy pomocy potężnych kombinerek. Nadszedł Wacek i wentyl najzwyczajniej w świecie wyrwał, bo łapska miał wielkości łopat do śniegu. A kiedy po capstrzyku zgasiliśmy światła i na przemian snuliśmy swoje opowieści, przyszła pora na opowieść Wacka: – Poszedł ja raz z Marysią na łąkę, a późno było, to nie chciał się ja długo włóczyć, ale od raz się dorwać do miodu – zaczął Wacek. – Polazłem z Marysią na stojący pod lasem stóg siana i zaczynam ją rozbierać (tu była „wysmakowana” cała lista zdejmowanej z Marysi odzieży), nagle czuję, a tu się coś rusza… Ja się patrzę – a to niedźwiedź!… Sala zawyła z uciechy, przestraszony podoficer wpadł z korytarza z ogłupiałą miną, a żołnierze z łóżek spadali…
Skąd on wytrzasnął tego niedźwiedzia? Było więcej takich „wynalazków”, ale zostańmy przy tych dwóch wspomnianych – pozostali nie byli ani lepsi, ani gorsi – po prostu też byli jedynymi w swoim rodzaju. Patrzę na stare fotografie i wyłaniające się z nich twarze. Jeśli z czymś mi się dzisiaj kojarzą, to z bohaterami „Cyrana de Bergerac” (Edmonda Rostanda): „Wzrok orli, czapli chód, lwie kłaki, Wąs rysi, głód wilczego kłu! W puch walą podły gmin wszelaki Wzrok orli, czapli chód, lwie kłaki!… Ich kapelusze – to przetaki Lecz za to czub – od diabłów stu! Wzrok orli, czapli chód, lwie kłaki, Wąs rysi, głód wilczego kłu…!”
***
I niech tak zostanie! – zwróćmy się zatem ku Maćkowi Mrówce. Niech Was nie zmyli „niepozorne” nazwisko, bo to była Największa Mrówa Świata. Wszak Maciek miał dwa metry wzrostu (ze sporym okładem). Był przy tym świetnym kumplem i żołnierzem obdarzonym swoistą, przywódczą charyzmą – z taką „przypadłością” trzeba się urodzić, bo w inny sposób jest ona nie do zdobycia.
Spójrzcie na zachowane zdjęcia – kumple lgną do Maćka, otaczają go, a po jego minie widać, że to go cieszy (czasami nawet bawi, w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Łobuzerski błysk w oku i takiż uśmieszek czający się w kącikach ust oraz świetne poczucie humoru dopełniają całości wizerunku.
Wielokrotnie byłem świadkiem, jak się z dowódcami o swoich kumpli wykłócał. A bywało, że już nie tylko o kłótnie chodziło… – Kazik, już z przepustki wróciłeś? Będziesz wychodził? – zapytał mnie pewnego razu. – Nie! – To zakładaj pas!… – Przecież mam założony… – Oj, nie tu!… Nie na jaja ale na rękę zakładaj i pędzimy – naszych biją!… Nikt mi nie będzie kumpli bił! Zrobiono nam kiedyś apel mundurowy i jakiś major „dorypał” się do chłopaków z kompanii, że mają zdeformowane czapki, że pasy noszą na nabiałach… – Dlaczego nie bierzecie dobrego przykładu?! – zagrzmiało majorzysko i wskazało na mnie. Osłupiałem. Po apelu Maciek zazezował na mnie i zapytał: Dlaczego sobie nie wymodelujesz czapki?… – Przecież już wymodelowałem! – E tam – daj mi ją, to ci zrobię jak trzeba. Oglądał tę moją „czapeczkę” dłuższy czas, po czym stwierdził: – No, kur.., i jest wymodelowana!… To dlaczego nam tobą w oczy świeci, zwłaszcza że pas masz też na właściwym miejscu? – A skąd ja mam wiedzieć? – może mu się, kuźwa, podobam? Hyhyhy!…
W naszej rusznikarni powstawały cudeńka, zwłaszcza sztucery dla armijnych VIP-ów. Szczegółów nie pamiętam, ale to bodaj Józek Krystosek wprawiał w zachwyt wspaniale wykonaną snycerką. „Gotowca” i mnie na dokładkę zabierał kapitan Chodurski na strzelnicę, żeby ustawić przyrządy celownicze na właściwym miejscu. Podczas jednej z takich strzelniczych eskapad, kap. Chodurski nałożył odpowiednią lunetkę celowniczą i kazał mi strzelać z jej wykorzystaniem. A ja chciałem na gorąco podejrzeć proces powstawania otworów w tarczy i przylgnąłem okiem do lunetki. Strzał… Dostałem potężnego kopa w oczodół, dookoła którego natychmiast zaczął się tworzyć obrzęki w barwach dojrzałych śliwek. Po powrocie na kompanię Maciek pierwszy zauważył moją nową „ozdobę” i natychmiast przywlókł skądś środki na okłady. Robił mi te okłady, a przy okazji pokpiwał: Przyznaj się, Kazik. Nie wykonałeś strzelania i Chodurski cię skopał… co? Takich anegdotek mam w pamięci sporo. Ale zamknę swoje wspomnienia oczywistą refleksją: to był świetny kumpel. Szkoda, że nie zdążyłem Go odwiedzić w tym jego Zawierciu.
Kazimierz Jakubowski