Z tym sołtysowaniem to jest tak, że ja nie czuje się kimś bardzo ważnym – oczywiście w granicach umiaru. Skromność nigdy nie była moją mocną stroną, zaś jeśli chodzi o słabą, to po prostu znałem swoje możliwości, które nie chwaląc się, były ponadprzeciętne.
Wszystko zaczęło się na rok przed wyborami, kiedy Józek od Sowizdrzalskich zatrzymał się w czasie drogi do sklepu po piwo przed domostwem mem. Rzekł mi tedy, że Stanisław Wasyliewicz Barbarossa kadencyje kończy i sołtysować nam już nie chce, bo i szlachcic i nie młody już, a w ogóle to ile można sołtysować, tym bardziej, że zaczął słuchać zespołu „Kury”.
Zrozumiałem że stoję przed niepowtarzalną szansą zrobienia nagłej i widowiskowej kariery. Trochę czasu zabrały mi sprawy organizacyjne: chodzi np. o cielęcinę wyborczą i spirytus – zebranie ich to była nie lada gradka. No bo wiadomo (kto nie kandyduje ten nie wie), ludzieta za darmo głosować nie będą.
Festyn był udany, szczególnie występy artystyczne. Wiejskiej publiczności najbardziej przypadł do gustu występ grupy VADER. Mój kontrkandydat co prawda nie istniał, ale wzbudził mój zachwyt gdy wygłosił wykład o potworze będącym krzyżówką indyka z wysłodką buraczaną. Potwór ten nawiedza naszą wioskę zawsze, gdy przekroczymy normę wydobycia kartofli.
Poza tym było świetnie. Już wtedy wiedziałem, że stanowisko tak zaszczytne zdobędę, co by nie było, ja wiem co ja gadam, bo ja dobrze wiem, a napomknę tylko jeszcze o tym, że od sołtysowania do posłowania to tylko jedna wiorsta.
Siła ludności na mnie wtedy głos swój wyborczy cenny jak pompka od kowalskiej dmuchawy oddało, nie bacząc, że piknie świeciło słońce, a wiadomo, że jak świeci słońce, to wino lepiej fermentuje na stryszku.
Już jako sołtys wszystkim swoim kiepom, o pardon (!), wyborcom, serdecznie podziękowałem i krzyknąłem, że wszystkich obietnic dotrzymam, a najbardziej prawych, mężnych i wiernych zastępcami ustanowię, na księżyc i do kina na ''Quo Vadis'' zabiorę, a reszty psami nie poszczuję.
I ta idylla trwała by jeszcze, gdyby nie udana próba dotarcia (a używano niekonwencjonalnych metod), a więc peregrynacji do mojego wnętrza (i tu chce zaznaczyć, że nie chodzi bynajmniej o umysł i alterego) pewnego przedmiotu, którym nie był niestety czysty spirytus czy Woda Królewska, tylko kawałek uformowanego metalu… Po prostu jakiś gówniarz strzelił mi z wiatrówki w tyłek…
Satyra z 5.10.2001 roku na wybory