Czy wiecie, że w Opolu jest Wałbrzych? To właśnie stolica województwa opolskiego jest jedną z podstref Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej (SSE). Niedawno zastępca prezydenta Opola, Maciej Wujec, ogłosił, że chiński inwestor Hongbo postanowił ulokować w niej swój kapitał. Produkowane będą lampy ledowe. Rusza rekrutacja. Zatrudnienie docelowo ma znaleźć 100 osób.
Sukces? Łatwo ulec takiemu złudzeniu. Powstają przecież nowe miejsca pracy, a inwestycje to rozwój regionu. Czas więc oddzielić fakty od mitów.
Dwa lata temu pracownicy koreańskiego Pearl Stream z Bażanowic (pod Strzelcami Opolskimi) poinformowali media o wprowadzeniu przez właścicieli zakładu nowego „systemu motywacyjnego”. Polegał on na tym, że od każdej reklamacji wszyscy pracownicy tracili przez miesiąc prawo do urlopu. Jeśli reklamacji było więcej, czas ten się wydłużał. Z kolei za brak reklamacji fundowano pracownikom… puszkę coli lub pizzę. Było to bezceremonialne złamanie Kodeksu Pracy.
W Łódzkiej SSE kilka lat temu rząd zobowiązał się wobec koncernu Dell do budowy autostrady A1 na rubieżach Łodzi oraz zaoferował dotację w wysokości 200 mln złotych. Koncern nie dotrzymał warunków umowy i przeniósł się w inne miejsce, żądając przeciągnięcia strefy. Sprawą zajęła się Najwyższa Izba Kontroli, a profesor Tadeusz Markowski, szef Katedry Zarządzania Miastem i Regionem Uniwersytetu Łódzkiego, ocenił wówczas: – Strefę przeciąga się dziś dowolnie, tam gdzie życzy sobie inwestor. Dlatego w strefach jest tak wiele inwestycji pozornych, relokacji. Firmy zwijają interes w jednym miejscu i stawiają niby nowy zakład tam, gdzie udało się ustanowić strefę. W ostatecznym rozrachunku strefy przyniosą Polsce więcej strat niż korzyści. Dlatego powinniśmy się z nich wycofać.
Łamanie zobowiązań, fatalne warunki pracy, skandalicznie niskie stawki czy nieludzki system oceny pracowniczek i pracowników to codzienna praktyka stref ekonomicznych. Widzieliśmy je w fabryce Toyoty w Wałbrzychu. Widzieliśmy je w Bielanach Wrocławskich w Amazonie. Wszystko to dzieje się za zgodą miast. Wniosek jest jeden: państwo polskie wycofało się z jakichkolwiek żądań wobec inwestorów i w imię rozwoju przyjęło postawę serwilistyczną. Problem polega jednak na tym, że proces ten trudno również nazwać rozwojem.
Wiceprezydent Wujec komentując sprawę chińskiego inwestora uznał, że im więcej miejsc pracy i im więcej konkurencji, tym większa presja płacowa ze strony pracujących, co przekłada się na wyższe zarobki.
Jego wizja polityki ekonomicznej trąci „Ziemią Obiecaną” Reymonta. Wyzyskiwani pracownicy pozostają w niej całkowicie bierni, mają czekać jedynie na coraz większą liczbę inwestycji, a płace podniosą się same. Niestety gospodarka nie działa w ten sposób. Prezydent opisuje świat pełnego zatrudnienia, w którym pracownicy mogą dowolnie zmieniać miejsce pracy z jednego na drugie, jeśli tylko bardziej im to odpowiada. Z tego względu zatrudniający musieliby ich trzymać przy sobie wysoką płacą. Żyjemy jednak w systemie gospodarczym, w który trwale wpisane jest bezrobocie. Zawsze jest więc ktoś, kto poszukuje pracy. Oznacza to, że nawet najpodlejsze, najgorzej opłacane stanowisko zawsze zostanie przez kogoś zajęte, bo alternatywą jest głód i brak dachu nad głową. W tej sytuacji presja na podwyżki nie obowiązuje. A nawet gdyby obowiązywała, to wystarczy przecież jedna poważniejsza dekoniunktura i cały ten proces bierze w łeb.
Poprawa warunków i zwiększenie zarobków nie dzieją się samoistnie, lecz są wynikiem negocjacji. Jeśli one zawodzą bądź nie ma nawet możliwości ich przeprowadzenia, wówczas może dojść do strajku, a w skrajnych przypadkach do rozruchów. Dlatego właśnie tak potrzebne są związki zawodowe czy twarda pozycja miasta przy negocjacjach z inwestorem.
Ktoś zapyta, czy źle opłacane miejsce prace nie jest lepsze niż żadne. To źle postawione pytanie. Źle opłacane miejsca pracy powodują bowiem, że gorzej opłaca się także inne miejsca, gdyż zatrudniający są zmuszeni do konkurowania niskimi kosztami. Niskie koszty to z kolei brak inwestycji w pracowników i w technologię. To brak rozwoju i dalszy status „montowni Europy”.
Maciej Wujec uznał również, że wątpliwości związane z umową z chińskim inwestorem oraz warunkami pracy są przejawem… ksenofobii. Trudno uznać ten argument za poważny. Jeśli jednak wiceprezydent zyskał wrażliwość na tym polu, należałoby go zachęcić do podjęcia działań o wprowadzenie w opolskich szkołach edukacji antydyskryminacyjnej. Niniejszym – zachęcamy.
A zatem: co robić? Czy puścić inwestora z dymem? Przede wszystkim potrzebny jest nacisk na miasto w sprawie ustępstw, na jakie się godzi. Inwestor nie jest dobrem samym w sobie, a wzrost wskaźników gospodarczych nie może odbywać się kosztem pracowników i pracowniczek. Bo likwidacja Specjalnych Stref Ekonomicznych niestety nie zależy już od województwa opolskiego.