Wtajemniczeni wiedzą, że Złombol to coroczny rajd charytatywny polegający na pokonaniu samochodem konstrukcji postkomunistycznej dystansu, który zdecydowanie wykracza ponad jego siły. W tym roku zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przygotowania zaczęliśmy już w lutym. Aby choć trochę odróżniać się od innych uczestników, zdecydowaliśmy się na Wartburga jako środka lokomocji. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, byliśmy bowiem jedyną z pośród 500 załóg, która podróżowała Wartburgiem w wersji Tourist.

 

Ruszamy w nieznane
Na start do Katowic przybyliśmy jako jedni z pierwszych. W oczekiwaniu na nadanie numeru startowego mieliśmy okazję przyjrzeć się innym tworom wschodniej motoryzacji. Wśród floty Złombolu były w pełni profesjonalnie odrestaurowane cacka oraz zdezelowane złomy, wyglądające tak, jakby mechanik ostatnio ingerował tam jeszcze przed zmianą ustroju. Takie złomy to właśnie jest „esencja” Złombolu; nie sztuką jest przecież dojechać pewnym autem. Nasz Wartburg był gdzieś pomiędzy – wyglądał jak złom, ale z uwagi na to, że jednostka napędowa jest z VW polo, technicznie na dość wysokim poziomie. Około godziny 13:00 ruszyliśmy wspólnie z innymi uczestnikami w daleką podróż. Byliśmy tak zafascynowani podróżą, że dopiero w dalekiej Austrii zorientowaliśmy się, że z jednego z trójników ulatnia się gaz. Wymagało to na szczęście jedynie dokręcenia i po chwili ruszyliśmy w kierunku Włoch.
 

Włosi to drogowi szaleńcy
Do Wenecji dotarliśmy w nocy. Po kilkugodzinnym spaniu w aucie, rano zameldowaliśmy się na podmiejskim kempingu na którym nocowali już Złombolowicze. Szybko i „płynnie” zapoznaliśmy się z innymi uczestnikami, po czym wsiedliśmy „na gapę” do komunikacji zbiorowej i pojechaliśmy zwiedzać Wenecję. Miasto wywarło na nas dość pozytywne wrażenie. Na szczególną uwagę zasługuje fotoradar postawiony na jednym z kanałów, uniemożliwiający zbyt rychłą jazdę łodzi. Po powrocie poznaliśmy bardzo interesujących i dość „wytrawnych” uczestników imprezy podróżujących Ładą Niwą, Adę i Witka, z którymi spędziliśmy resztę wieczoru. Jako że autostrady we Włoszech są bardzo kosztowne, postanowiliśmy ich unikać, więc od tej pory jechaliśmy przez całą Italię tzw. landem, czyli drogami bocznymi. Jadąc na południe, zaczęliśmy zauważać różnicę pomiędzy industrialną, zorganizowaną i stosunkowo czystą północą a zdestabilizowanym przemysłowo, brudnym południem. Wyjątek stanowiło San Marino. Miasto położone na wzgórzu było dość sporym wyzwaniem dla „przeładowanego” Rydwanu Pokoju. Jednakże trudy podjazdu zostały nam zrekompensowane pięknymi widokami i cudowną, zabytkową architekturą miasta. W dalszym ciągu, tzw. „Starą Rzymianką”, udaliśmy się w kierunku stolicy. Z uwagi na „grzejące” się lewe, tylne koło trasa była pełna przygód, droga dziurawa jak ser szwajcarski, a styl jazdy Włochów pozostawiał dużo do życzenia. Pomimo tego wszystkiego warto było jednak tamtędy przejechać.

Z wizytą u Papieża
Do wiecznego miasta dojechaliśmy po północy. Jako że o tej porze ruch w mieście był minimalny, ktoś wpadł na genialny pomysł, aby podjechać Wartburgiem pod Koloseum. Pamiętajcie, że pod Koloseum nie da się podjechać! Cała zabytkowa architektura jest objęta ochroną, wjechać mogą tylko taksówki i nieliczni mieszkańcy. Kolejnym zaskoczeniem było również to, że w Rzymie nawet po sezonie większość kempingów może być zajęta. Zdecydowaliśmy więc, że kolejną noc spędzimy w Domu Polskim na przedmieściach. Jest to coś w stylu hotelu, prowadzonego przez siostry zakonne. To właśnie dzięki ich radom zdążyliśmy się zobaczyć z Papieżem. Po całodziennym, bardzo wyczerpującym zwiedzaniu Rzymu zapoznaliśmy się z bardzo miłą grupą pielgrzymów z Polski. Po Rzymie udaliśmy się na południe. Przydrożne śmieci nie były już dla nas niczym nowym. Jednak to w Neapolu dopiero zobaczyliśmy, co to jest nieporządek. Głodni włoskiej pizzy wjeżdżamy do miasta. Nagle na trzech pasach ustawia się pięć rzędów samochodów, pomiędzy którymi pomykają skutery.  Mieliśmy wrażenie, że znaki drogowe to nie reguły, a wskazówki. Fakt, że przejeżdża się tam na czerwonym, to dla Włochów nic nadzwyczajnego. Jak szybko wjechaliśmy, tak szybko wyjechaliśmy, rezygnując z tradycyjnego, włoskiego posiłku. W drodze na południe „zahaczyliśmy” o Wezuwiusza, na którego postanowiliśmy wjechać. To była kolejna brawurowa i nieprzemyślana decyzja. Podjazd na wulkan okazał się być tak stromy, że brakowało już biegów, aby się wdrapać na górę. Ale daliśmy radę. Dzięki Maciek!
 

Przeboje na wyspie
Stosunek Włochów do pracy jest niewiążący. Chcąc zatankować gaz LPG, przez ok. 200 km szukaliśmy odpowiedniej stacji. Po tym jak ją znaleźliśmy, okazało się, że nikt nas nie obsłuży z uwagi na trwającą sjestę. Była godzina 12.30, jeden z tubylców oznajmił nam, że musimy czekać do godziny 15.00. Trochę się zdziwiliśmy takim podejściem do klienta, nie byliśmy bowiem tego nauczeni. Udaliśmy się dalej w kierunku promu na Sycylię, na którym, z niewiadomej przyczyny, rozbiła nam się lewa, tylna szyba. Aby móc kontynuować podróż, zaraz po zjeździe na wyspę prowizorycznie naprawiliśmy szkodę streczem i taśmą. Wieczorny przejazd przez Palermo nie był zbyt rewelacyjny. Ponownie zszokowała nas kultura jazdy Włochów.
Następnego dnia prowizoryczną folię zastąpiliśmy plastikową szybą kupioną w supermarkecie. Zadowoleni z pozycji, w jakiej się znajdujemy, postanowiliśmy pójść poleżeć na plaży. I tu kolejne zaskoczenie. Pomimo że Palermo ma dostęp do morza, nie ma tam plaży. Po wielkich poszukiwaniach odnaleźliśmy piaszczyste wybrzeże 15 kilometrów poza miastem. Kolejnego dnia, z racji niedzieli, udaliśmy się na mszę do pobliskiego kościoła. Formuła mszy była bardzo luźna, ludzie bardzo chętnie śpiewali, przychodzili i wychodzili wedle uznania.
 

Ponownie na lądzie
Po ponownej przeprawie na ląd udaliśmy się w kierunku „obcasu”. Metę tamtego dnia stanowiła miejscowość Sibari, gdzie poznaliśmy bardzo miłą właścicielkę kempingu wielkości 17 ha położonego nad samym morzem. Było to miłe zaskoczenie, biorąc pod uwagę warunki sanitarne, umiejscowienie i cenę (tylko 5 Euro za osobę). Nieprzyjemną okazała się być naprawa uszkodzonej gumy na przegubie. W warunkach polowych stanowiło to nie lada wyzwanie. Naprawa przebiegła pomyślnie tylko dzięki uprzejmości kolegi z ekipy „Kurs kolizyjny”, który w swoim Żuku miał taki zapas części, że podarował nam puszkę smaru. 
 

Albania to bałkański Dziki Zachód
Noc spędziliśmy na promie, płynąc z Bari do Dures. Albania to zdecydowanie kraj Mercedesów. Chyba 90% samochodów to pojazdy tej marki. Na tej podstawie dobitnie było widać też zróżnicowanie społeczne. Z jednej strony luksusowe samochody w centrum miast, z drugiej – bardzo ubogie i wysłużone we wioskach i na przedmieściach. Drogi w tym kraju pozostawiają dużo do życzenia. W niektóre miejsca dojechać można jedynie terenówką. Po szybkim zwiedzaniu stolicy (Tirana) udaliśmy się w kierunku Czarnogóry.
 

Nieduże podróże po byłej Jugosławii
Czarnogóra to zdecydowany faworyt tej wyprawy. Pomimo że nie należy do Unii, oficjalną walutą jest Euro. Państwo to zaskakuje jakością dróg, porządkiem, zorganizowaniem, zaradnością i gościnnością mieszkańców. Ceny paliwa, noclegu i żywności są jak najbardziej do przyjęcia. W drodze na północ zahaczyliśmy o kilka atrakcji turystycznych, oczywiście godnych polecenia. Wisienką na torcie okazało się być miasto Sv. Stefan leżące na malutkiej wyspie w zatoczce niedaleko miejscowości Budva.
W drodze Bośni zwiedziliśmy chorwacki Dubrownik. Pomimo złej pogody, miasto wywarło na nas wielkie wrażenie. Ciekawą atrakcją jest kolejka linowa pozwalająca spojrzeć na panoramę miasta. Mile zaskoczeni byliśmy na granicy chorwacko-bośniackiej. Celnik, widząc polskie tablice rejestracyjne, nie chciał paszportów i miłym pozdrowieniem: „Oo polako, dalej…” zasugerował kontynuację jazdy. W Bośni odwiedziliśmy Medjugorie, które raczej trzeba traktować z dystansem. Wszystko tam jest opatrzone świętym kultem. Z tym że 100 ml wody święconej kosztuje 2 Euro. Pędząc w kierunki Sarajewa zatrzymaliśmy się z Mostarze. Wyczytaliśmy bowiem, że warto tam wypić kawę po turecku. Wypiliśmy, ale capucino. W drodze do stolicy byliśmy pod wrażeniem stanu dróg. Po dotarciu do hostelu powitano nas słowami: „Hej, jestem Sasza, chcecie spróbować Rakiji?” Rakija to chyba najpopularniejszy alkohol na Bałkanach, coś w stylu czystej wódki w Polsce. Oczywiście nie można było odmówić. Następnego dnia zwiedziliśmy stolicę. Sarajewo to miasto pełne historii – zarówno tej pozytywnej, wszak było gospodarzem Zimowych Igrzysk z 1984 oraz tej bardzo smutnej, czyli brutalnej wojny i cierpienia z lat 1992-95. Po szybkim zapoznaniu się z miastem udaliśmy się w kierunku domu.

Podsumowując, możemy stwierdzić, że Złombol to wyprawa ekstremalna. Polecamy ją jednak każdemu, kto chciałby przeżyć trochę przygody z postkomunistyczną motoryzacją. Pragniemy również podziękować wszystkim darczyńcom, którzy wspomogli akcję Złombol 2016 i tym samym umożliwili nam udział w tej podróży.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Autorzy, którzy chcą, aby ich artykuły, napisane na łamach "Grupy Lokalnej Balaton" w latach 2013-2016, widniały na portalu informacyjnym Opowiecie.info proszeni są o przesłanie tytułu artykułu oraz zawartych w nim zdjęć na adres: news@opowiecie.info