Marcina Zielińskiego przedstawiać specjalnie nie trzeba. Dzięki swojej sportowej pasji jest znany naszym czytelnikom, gościł już kilkakrotnie na łamach naszej gazety, dzieląc się z nami opowieściami "z drogi". Maratończyk z Dobrzenia Wielkiego pokonuje dziennie kilkadziesiąt kilometrów, biegnąc ścieżkami leśnymi, przecinając ulice. Z pewnością niejeden z nas mija go, jadąc samochodem czy rowerem. Bieganie jest dla Marcina sposobem na życie, filozofią i pasją, która wnosi pozytywne wartości, wzbogaca relacje międzyludzkie, a przede wszystkim umożliwia bliskie spotkania z samym sobą. Pomaga pokonywać własne ograniczenia, uczy wytrwałości i hartu, cierpliwości, samodyscypliny i bardzo często pokory. Maratończyk niejeden raz podkreśla, że bieganie wyzwala proces samorozwoju, uwalnia umysł od niepotrzebnego balastu myśli, buduje wiarę w siebie i zaufanie do Opatrzności, Siły Najwyższej. Marcin Zieliński startuje w maratonach, supermaratonach, ultramaratonach i po raz trzeci w Spartathlonie. Tysiące pokonanych biegiem kilometrów. Żona i córki rozumieją jego pasję, wspierają duchowo, mentalnie i logistycznie, dodają otuchy w chwilach zwątpienia.
Po raz kolejny udało mu się pokonać 246 kilometrów z Aten do Sparty. W Polsce niewielu jest takich śmiałków. Na około czterysta uczestników tylko dziesięciu Polaków zakwalifikowało się na listy startowe. 246 kilometrów w 36 godzin w skwarze dnia i chłodzie nocy. Jak było? Poczytajcie.
Nie najlepszy początek
Wszystko złe zaczęło się już o 1:45, w noc przed startem, gdy obudziłem się po 2 godzinach i 15 minutach snu. Dalsza walka z poduszką była bezskuteczna i więcej z tej nocy nie mogłem wydusić.
O 5:00 ubrałem się w strój biegowy i poszedłem na podłe śniadanie. Podłe, bo składające się z dwóch składników, chleba tostowego i dżemu. Drugi rok z rzędu zrobili nam taki numer. Jak tu biec półtora doby, gdy startuje się z prawie pustym żołądkiem? Na szczęście temat przewidziałem i tosty „popchałem” czterema prywatnymi bananami. Byłem tu już trzeci raz, więc poranny ceremoniał znałem dobrze.
Przed 6:00 autobusy pełne biegaczy udały się pod Akropol. Kilkanaście minut jazdy i byliśmy na starcie biegu.
Jak co roku mnóstwo zdjęć, ostatnie łyki czegokolwiek i ruszyliśmy ulicami budzących się do życia Aten. Na każdym skrzyżowaniu słychać klaksony, jedni pozdrawiają, inni się złoszczą, bo im spieszno, a musieli czekać, aż przebiegniemy. Dobrze, że policja pilnowała porządku, inaczej ci bardziej nerwowi pewnie by nas rozjechali.
Poranna temperatura była jeszcze znośna, tj. 20 st. C, ale tak dobrze było jeszcze tylko z dwie godziny, potem z nieba polał się żar.
Początek był luźny, skupiłem się tylko na tym, żeby nie biec zbyt szybko, siły trzeba było rozłożyć na półtora dnia.
Pierwszy z sześciu maratonów osiągnąłem po 3 godzinach i 50 minutach. Biegło mi się dobrze, piłem dużo, co jakiś czas łykałem żel energetyczny i garść rodzynek.
Dopada mnie pierwszy kryzys
Po 60 km powoli zacząłem odczuwać efekt biegu w wysokiej temperaturze. Niby nagromadziłem sporo płynów w organizmie, ale jakoś nerki tego nie przerabiały. Coraz bardziej słabnąłem, a do głowy zaczynały przychodzić złe myśli, dopadł mnie pierwszy kryzys.
Przed Koryntem, tj. na 81. kilometrze, było ciężko, ale nie tragicznie. Chwilę potem przyszło takie osłabienie, że musiałem się położyć na betonie, unosząc nogi nad głowę.
Takie ułożenie ciała powoduje, że do mózgu dopływa więcej krwi, a to było w tym momencie najważniejsze. Kątem oka widziałem, jak kolejni biegacze mnie mijają, a ja, leżąc, czułem się bezradny, bez sił i bez energii. Baterie wyczerpane.
Byłem wykończony, mózg mi się zagotował, w dodatku powoli mój organizm z obrzydzeniem zaczął przyjmować nawet płyny. Już kilka godzin wcześniej odrzucił jakikolwiek pokarm, o ile rodzynki, chipsy i ciasteczka można nazwać jedzeniem.
Godziny biegu w upale po rozgrzanym asfalcie zrobiło swoje. Miałem już dość, nie chciało mi się tego ciągnąć. Jeszcze rano nie pamiętałem, jak nie lubię biegać w upale, wtedy pamięć powróciła.
Myślałem sobie, że ci z południa to mają dobrze – tacy Włosi, Grecy, Hiszpanie – to jest ich naturalne środowisko, a my, z północy, gdzie upały trwają czasem maksymalnie 3 tygodnie w roku, mamy problem z przyzwyczajeniem organizmu do skwaru w tak krótkim czasie. Wielu biegaczy przyzwyczaja się do tych warunków, trenując w saunach, ale to drogi trening, na który nie mogę sobie pozwolić.
Patrząc na zapiski sędziego, dostrzegłem swoje nazwisko pod liczbą 305, czyli za mną już tylko kilkudziesięciu biegaczy. a ja nawet nie mogłem przebiec 200 m. Przestaję biec i idę… Proszę Boga o jakieś wsparcie, choć wiem, że niekoniecznie na to zasługuję – „jak trwoga to do Boga”.
W głowie, oprócz myśli powodujących spustoszenie, pojawiły się na szczęście i te, które spowodowały, że się nie poddałem. Wiedziałem, że to Boża pomoc, na którą czekałem.
Byłem świadomy, że żona, córki i mama przeżywają każdy mój bieg. Przeżywają znajomi, z których wielu mnie wspiera dobrymi myślami, cicho dopinguje. A mnie po głowie kołatała się jedna myśl – znowu polegnę.
Widziałem przed sobą tylko dwie szanse. Jedna to powoli chowające się słońce i druga to gorąca zupa, która mogła spowodować, że żołądek znowu zacząłby pracować. Jednak do punktu z gorącym posiłkiem zostało jeszcze kilka kilometrów. Idąc, nie biegnąć, miałem nadzieję, że dotrwam.
Miłość bliskich i gorący kubek potrafią zdziałać cuda
Na punkcie spotkałem żonę Angelikę, Violę i Basię. Wszystkie pocieszały, Angela nakarmiła mnie „gorącym kubkiem” i arbuzem. Trudno to wszystko się zjadało, ale nie było wyjścia, mimo wymiotnego odruchu wmusiłem w siebie jedzenie.
Posilony ruszyłem z punktu i zacząłem biec do następnego, przy którym miała czekać kolejna przekąska. Wstąpiły we mnie nowe siły, znowu biegłem.
Niestety, na miejscu zostały tylko puste opakowania po jedzeniu. Nie było czym się posilić. Wystarczyć musiała gorąca herbata i kawa.
Biegłem coraz swobodniej, zrobiło się ciemno, więc włączyłem latarkę. Czułem, że jest dobrze, znowu miałem ochotę do biegania, wręcz zacząłem się czuć jak na starcie. Niby 110 km w nogach, a jakoś przestałem to odczuwać. Niewiarygodne, że półtora godziny wcześniej byłem wypompowany, a chwilę potem czułem się jak po wymianie baterii na nowe. Boża opatrzność nade mną czuwała.
Mijałem coraz więcej biegaczy. Co kilka punktów piłem coś ciepłego i przy okazji sprawdzałem w tabeli swoją pozycję, widziałem, że jest dobrze.
Co kilkanaście kilometrów byłem dokarmiany przez żonę i ładowany pozytywną energią. Na którymś z punktów byłem już trochę powyżej dwusetnego miejsca. Powiem szczerze, to był szok, w kilkanaście kilometrów sto pozycji w górę.
Biegłem dalej, myśląc, że trzeba maksymalnie skorzystać z nocy, bo od rana znowu zacznie się upał. Noc minęła na ciągłym biegu, z małą przerwą, by zdobyć górę Sangas (około 1100 m n.p.m).
O 7:00, czyli po 24 godzinach na trasie, spojrzałem na zegarek. 184 km, było dobrze. Tylko 4 kilometry mniej niż dwa lata wcześniej. Nadal czułem się nieźle, choć jeszcze 90 km temu niemal nie zszedłem z tego świata.
Na 172. kilometrze, w Nestani, wszedłem do pierwszej setki biegaczy. Przez noc minąłem ponad dwustu biegaczy, byłem naprawdę w szoku.
Po drodze spotykałem Darka, biegł, czyli było dobrze. Należały mu się słowa uznania za dobre przygotowanie do Spartathlonu, choć startował ze sporymi obawami.
Zaczynało świtać, słońce wychodziło zza gór, jeszcze nie grzało mocno. Termometr wskazywał 6 stopni C. Mijani biegacze wyglądali jak himalaiści mający zdobyć zimą szczyt góry. Rękawiczki, kurtki, czapki. Ja nie odczuwałem chłodu, czułem się komfortowo. Może przez to, że wciąż biegłem, a wielu z maratończyków przeszło w chód.
Zasnąć w biegu?
Zaczęła łapać mnie senność, coś, czego bałem się już na starcie. Czasami czułem, jakbym zasypiał w ruchu, dziwnym trafem lądowałem na środku drogi, nie było dobrze.
Nadszedł moment krytyczny, uświadomiłem sobie, że jeśli nie zdrzemnę się na kilkanaście minut, to się przewrócę.
Zapas czasu nad limitem na tym punkcie wynosił ponad 2 godziny, mogłem sobie pozwolić na komfort krótkiego snu. Żona, która czekała w następnym punkcie, czuwała nad moją drzemką. 13 minut upłynęło jak mrugnięcie oka.
Podniosłem się z ławki jak nowo narodzony, jakbym dopiero co obudził się po przespanej nocy. Ruszyłem z werwą. Tylko i aż 13 minut odmieniło mnie całkowicie.
Raźniej się biegnie w towarzystwie
Po kilkunastu minutach dobiegłem do Darka, zdziwionego moją szybką regeneracją. Zaproponował, aby wspólnie pokonać resztę dystansu.
Myśli kłębiły mi się w głowie, bo z jednej strony zostało ponad 8 godzin i była szansa na poprawienie czasu sprzed dwóch lat, z drugiej strony bardzo chciałem, żeby kolega ukończył bieg, wiedziałem, jak bardzo tego chciał. Przystałem na jego prośbę i do mety podążyliśmy wspólnie. Wiem przecież dobrze, że tak naprawdę najważniejsze jest pokonanie tego dystansu bez względu na czas, więc czy będę siedemdziesiąty, czy sto siedemdziesiąty na mecie, ma drugorzędne znaczenie.
Spartathlon jest moim biegowym Mount Everestem, a czy ktoś pyta zdobywców tej góry, którzy zdobyli szczyt, w jakim czasie tego dokonali? Dobiegł do nas Zbyszek, było nas już trzech. Co punkt spoglądaliśmy na zegarek, żeby ciągle kontrolować przewagę nad limitem, jaki nam pozostał.
Przewaga wahała się między 1:30 – 1:40, była stosunkowo bezpieczna. Bezpieczna, mając na uwadze, że ciągle przemieszczaliśmy się do przodu, jednak w tych warunkach mogło zdarzyć się tak naprawdę wszystko. Omdlenie, odwodnienie, skurcze i Bóg wie co tam jeszcze, a wtedy ten czas mógł się okazać bardzo skromnym zapasem.
Tak w trójkę powoli zbliżaliśmy się do Sparty, jeszcze tylko kilka górek i meta. Wiedzieliśmy, że w Sparcie będą czekały na nas dzieci z polskiej szkoły w Atenach, które zwykle konwojują maratończyków, biegnąc ostatnie kilkaset metrów z polskimi flagami.
Kilka kilometrów przed Spartą rozdzieliliśmy się. Miałem wielkie pragnienie wbiec pod pomnik Leonidasa z żoną, chcąc jej w ten sposób wynagrodzić cały trud, jaki włożyła w pomoc w przygotowaniu do Spartathlonu i w trakcie samego biegu. Gdyby nie jej miłość, wsparcie i entuzjazm, pewnie nie znajdowałbym się w tym miejscu, w którym wtedy byłem. Przodem puściliśmy Zbyszka, jako naszą żywą legendę. To już jego trzynasty finisz. Prawdziwy mistrz.
Następnie ja, wraz z żoną, którą spotkałem kilometr przed metą, za nami Darek. Wszyscy biegliśmy w szpalerze „naszych” dzieci oklaskiwani przez setki Spartan, którzy stoją po obu stronach drogi prowadzącej pod pomnik Leonidasa.
Pod pomnikiem, jak każdy biegacz, zostałem udekorowany wieńcem z gałązek oliwnych, wypiłem czarę wody i otrzymałem pamiątkową statuetkę. Potem krótka sesja zdjęciowa i stały rytuał: każdemu biegaczowi zdjęto buty, obmyto nogi i założono śnieżnobiałe pantofle.
W chwilach najgorszego kryzysu przysięgałem, że już nigdy nie przebiegnę dystansu dłuższego niż 100 km. Dzięki Opatrzności udało mi się pokonać kolejne 246 km. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni.
Jakoś tak mam, że złe chwile pamiętam krótko, a te dobre długo. Z tegorocznego Spartathlonu najgłębiej utknie mi w pamięci finisz z moją żoną Angel. Dla takich chwil warto przejść wszystkie kryzysy świata.
Chciałbym z całego serca podziękować wszystkim, dzięki którym miałem możliwość stanąć na starcie tego legendarnego biegu. Nie chcę tutaj wymieniać z imienia i nazwiska tych osób, by przypadkiem nikogo nie pominąć, każdemu będę chciał podziękować osobiście. Dzięki wielkiemu wsparciu Elektrowni mogłem kolejny raz spełnić swoje biegowe marzenie. DZIĘKUJĘ.