Adwent na Śląsku Opolskim to nie było zwykłe odliczanie do Wigilii. To sztuka czekania. Z godnością, z dyscypliną i z lekkim przymrużeniem oka, bo jakby nie patrzeć – przez cztery tygodnie nie wolno było tańcować, weselić się za głośno ani (nie daj Boże) grać wesel. Za to wolno było chodzić na roraty o szóstej rano, kiedy na dworze jeszcze noc ciemna jak w kopalni na trzeciej zmianie, a termometr pokazuje coś koło „o Matko Bosko, znowu trzeba skrobać szyby”.

Roraty to była instytucja. Kościół pełen ludzi w kurtkach, dzieciaki z lampionami zrobionymi z bibuły i słoika po ogórkach, a organista grał „Podnieś rączkę, Boże Dziecię” tak, że szyby drżały. I ta charakterystyczna opolska wersja: jak już wszyscy zaśpiewali, to babcia z ławki obok szepcze „No, to teraz by się przydało coś ciepłego”, bo po mszy czekała gorąca herbata z prądem (nie, nie tym z elektrowni – tym szlachetnym, domowej roboty).
W domu – kalendarz adwentowy. Ale nie taki z czekoladkami w kształcie Mikołaja made in Germany. Tu się robiło swój. Z 24 kopertami przyklejonymi do sznurka, a w każdej karteczka z zadaniem: „Pomódl się za babcię”, „Zanieś sąsiadce makowiec”, „Nie kłóć się z siostrą (przynajmniej do 15:00)”. A w niektórych domach (o zgrozo!) zamiast zadania była karna praca: „Wynieś węgiel”, „Obierz ziemniaki na Wigilię”. Dziecko otwiera 7 grudnia i już wie, że ten adwent będzie długi i pełen witaminy C z kiszonej kapusty.

No i te pierniki. Na Opolszczyźnie piernik to nie ciasteczko. To projekt narodowy. Babcie zaczynały je piec już w listopadzie, bo „muszą odleżeć, żeby były miękkie”. W całym mieszkaniu pachniało goździkami, anyżem i czymś, co naukowcy nazywają „zapachem dzieciństwa”. A potem te pierniki lądowały w wielkich blaszanych puszkach po kawie Jacobs, razem z ćwiartką jabłka, żeby nie wyschły. I biada temu, kto próbował podjeść przed świętami – babcia miała radar lepszy niż NATO.

W niektórych wsiach pod Opolem do dzisiaj żyje zwyczaj „Herodówek” – w ostatnią niedzielę adwentu dzieciaki chodziły po domach z szopką, śpiewały kolędy i zbierały datki „na misje”. Dostawały w zamian pierniki, jabłka albo (w bogatszych domach) pięć złotych w kopercie z napisem „Nie wydaj wszystkiego naraz”. A w Prudniku do dzisiaj w adwencie pachnie nie tylko piernikiem, ale i w powietrzu unosi się zapach wędzenia szynki – bo co to za święta bez swojskiej.

I jeszcze jedno – na Śląsku Opolskim adwent to czas, kiedy nagle wszyscy przypominają sobie, że mają sąsiadów. Nagle się odwiedza „po opłatku”, pije się grzaniec (z tym samym szlachetnym prądem), opowiada te same historie o tym, jak to kiedyś śniegu było po pas, a dzieci chodziły do kościoła na nartach.

Bo tu się nie czeka na prezenty. Tu się czeka na siebie nawzajem. Z piernikiem w zębach, z lampionem w ręku i z tą cichą, śląską pewnością, że choć świat się wali i pali, to u nas w domu zawsze będzie pachniało choinką, makówkami i tym czymś, czego nie da się nazwać, ale każdy zna ten zapach.

A jak już przyjdzie Wigilia, to się okazuje, że te cztery tygodnie czekania były warte każdej roratniej pobudki o piątej trzydzieści.

Dziś część tych zwyczajów odeszła w zapomnienie lub przyjęła nowoczesne formy. Jednak w wielu miejscowościach nadal kultywuje się zwyczaje jak adwentowe wieńce, wspólne śpiewanie kolęd czy pasterki. Coraz częściej organizuje się też jarmarki bożonarodzeniowe, gdzie tradycyjne śląskie rękodzieło łączy się z nowoczesną atmosferą świątecznej radości.

Adwent na Śląsku Opolskim, choć przefiltrowany przez czas, wciąż przypomina o głębokim sensie oczekiwania, rodzinnych więziach i lokalnej tożsamości. To czas, który przynosi refleksję nad tym, co naprawdę ważne – wspólnota, tradycja i nadzieja na lepsze jutro.

Choć w Opolu jarmark bożonarodzeniowy rozbłyska pełnią blasku, to w małych miejscowościach adwentowe kiermasze mają inną atmosferę. W Głuchołazach czy Prudniku stoiska pachną żywicą i prażonymi migdałami. Sprzedaje się tu nie masowe ozdoby, ale rękodzieło: drewniane anioły, słomkowe pająki, woskowe świece. To miejsca spotkań – przy grzanym winie z sokiem z czarnego bzu rozmawia się o tym, jak tam przygotowania, czy rodzina z Niemiec przyjedzie, czy mróz będzie tęgi.

Czego uczy śląski adwent?
Że czekanie nie musi być bierne. Że można je wypełnić pracą, modlitwą, muzyką i zapachem. Że nawet w najciemniejszym grudniu można zapalić światło – najpierw jedno, potem drugie, aż w końcu zajaśnieją cztery. I że czasem najważniejsze jest to, co dzieje się między ludźmi: wspólne wyjście na roraty, wspólne pieczenie, wspólne milczenie.

Może dlatego na Śląsku Opolskim adwent jest tak wyczekiwany. To nie tylko przygotowanie do świąt ‚ to oddech przed świętami. Czas, gdy dzieje się coś ważnego: zwykłe życie staje się niezwykłe. Bo jak mawiają starzy Opolanie:„Adwynt je taki czas, co sie w sercu kłodźe jak mak na kluskach – ciicho, ale na zawdy.”

 

Fot. Corinna Lichtenberg z Pixabay

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.