Wszystko zaczęło się w 2002 roku. Na świat przyszła dziewczynka, która pokazała mi to, co w życiu najważniejsze.  Było to dla mnie pierwsze spotkanie z chorym dzieckiem.

Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z pojęciem „porażenie mózgowe” czy „zespół Downa”. Często więc odwiedzałam jej rodzinę, aby towarzyszyć im w znoszeniu trudu choroby. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, zrobiło mi się tak ciepło na sercu. Przy niej nauczyłam się „BYĆ” dla drugiego człowieka.

Dzięki niej rozpoczęłam też współpracę z Domowym Hospicjum dla Dzieci w Opolu. Poznałam wspaniałych ludzi, którzy na co dzień poświęcają się nieuleczalnie chorym dzieciom. Tam nauczono mnie w jaki sposób można nieść pomoc chorym maluchom.

Przez wiele lat więc poznawałam ludzi, których Pan Bóg stawiał na mojej drodze. Każdego dnia uczyłam się jak towarzyszyć nieuleczalnie chorym dzieciom. Patrzyłam na ich rodziców, którzy dzielnie znosili ich cierpienia. W tym wszystkim ogromnym wsparciem i siłą była wiara. Bo to ona dodawała mi sił.

W maju 2008 roku ta, która nauczyła mnie „być dla drugiego”, odeszła, a we mnie pozostał smutek i złość. Przez długi czas nie potrafiłam pogodzić się z tym, że Pan zabrał mi kogoś, kto tak wiele mnie nauczył i był dla mnie bardzo ważną osobą.

Jednak po pewnym czasie stwierdziłam, że chcę zrobić coś, aby pomagać innym dzieciom, które cierpią. I tak w 2008 roku, wraz  z grupą znajomych zorganizowaliśmy pierwszy Koncert Charytatywny pod hasłem; „Pomóżmy Żyć”. I choć było to ogromne wyzwanie, udało nam się zorganizować piękny koncert.

Jednak cały czas żyłam z przekonaniem, że to wciąż za mało. Chciałam stworzyć grupę, która przez cały rok miała służyć innym. I udało się. Dzięki przychylności moich przyjaciół, którzy zawsze mi towarzyszyli, powstała „Iskierka Nadziei”. Od tego czasu była to najważniejsza rzecz w moim życiu – wolontariat.

Razem z wolontariuszami poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi. Dzieci, które nauczyły nas jak znosić ból cierpienia. To od nich uczyliśmy się czerpania radości z każdego dnia.

Jednak z czasem zaczęło mi brakować sił do prowadzenia grupy. Z jednej strony żal mi było zostawiać tych wspaniałych wolontariuszy, a z drugiej, byłam już wewnętrznie wypalona. Był to trudny czas, bo czułam jak „rozsypuje się” coś, na czym bardzo mi zależy.

Potem w moim życiu przyszedł czas na założenie rodziny. I ta radosna wiadomość, że zostanę mamą. To wspaniałe uczucie, kiedy pod sercem nosi się nowe życie. I tak oto 99 % mojego czasu poświęcałam mojej córeczce, która urodziła się w lipcu.

Każdego dnia uczyłam się towarzyszyć Amelce i pokazywać jej otaczający świat. Zrozumiałam jak ogromna jest miłość matki do dziecka.

Po kilku miesiącach zapragnęliśmy mieć drugie dziecko. Chcieliśmy, aby Amelka miała siostrę lub brata. I tak też się stało. Kiedy poszłam w styczniu do lekarza, okazało się, że pod moim sercem rozwija się nowe życie. Radość była ogromna. Nie umiałam wyrazić w słowach tego, co czułam.

Nadszedł luty, czas na konkretne badania. Weszliśmy z mężem do gabinetu z uśmiechem na twarzy, gdyż wiedzieliśmy, że za moment zobaczymy na USG  nasze drugie dziecko.

Kiedy lekarz rozpoczął USG, w mojej głowie rodził się coraz większy niepokój. Spoglądając na jego twarz, czułam, że coś jest nie tak. Po chwili usłyszeliśmy, że nasze dziecko jest chore. W jednej chwili mój świat się zawalił. Pojawiły się łzy.

To, co wtedy działo się w mojej głowie, jest nie do opisania. Pierwsze co zrobiłam, to po wyjściu z gabinetu zadzwoniłam do wszystkich znajomych księży i poprosiłam o modlitwę w intencji mojego dziecka. Wierzyłam, że to jakaś pomyłka i na pewno wszystko się zmieni. Był to pierwszy piątek Wielkiego Postu.

W niedzielę poszłam na Gorzkie Żale i wtedy usłyszałam kazanie pasyjne księdza Tadeusza Dziedzica o połamanym Chrystusie. Poczułam się tak, jakby te słowa kierowane były właśnie do mnie. Było to przepiękne kazanie.

Od tego dnia wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej, jak sobie życie ułożyć. Nie braliśmy pod uwagę usunięcia ciąży. Pewnie wielu ludzi pomyśli: zwariowali, po co narażać się na takie cierpienie? Ale dla nas to był mały człowiek, nasze dziecko. Jednak strasznie trudno było się pogodzić z tym, co miało przyjść.

W tym wszystkim czuliśmy się tak strasznie osamotnieni… I wtedy Pan Bóg zesłał nam kolejnego anioła. Otrzymaliśmy ogromne wsparcie ze strony Domowego Hospicjum dla Dzieci w Opolu, w ramach którego działa hospicjum perinatalne.

„Zadaniem Hospicjum Perinatalnego jest udzielenie pomocy i wsparcia rodzinom w przypadku rozpoznania u płodu wady letalnej, która jest związana z wystąpieniem u Niego ciężkiego zaburzenia rozwojowego”.

Z czasem jednak coraz mniej myślałam o chorobie mojego maleństwa. Kochałam je każdego dnia bardziej.

25 marca, od samego rana pojawiły się wymioty i osłabienie. Bałam się, że coś się stało z maleństwem. Spędziłam cały dzień w łóżku, aby się nie przemęczać. Jednak wieczorem pojechaliśmy do szpitala, aby sprawdzić, czy z dzieckiem wszystko w porządku.

Lekarz zrobił mi USG i powiedział, że dziecko jest bardzo ruchliwe. Spytał, czy chcę je zobaczyć. Niektóre kobiety, kiedy słyszą, że noszą śmiertelnie chore dziecko, odwracają głowę od monitora USG. Ja chciałam zobaczyć. Maleństwo było takie ruchliwe. Lekarz powiedział mi też, że jest to dziewczynka. Wtedy moja radość była jeszcze większa. Cieszyłam się, że Amelka będzie miała siostrzyczkę.

Wychodząc z gabinetu powiedziałam mężowi, że będziemy mieli drugą córeczkę. Zapewniłam go też o tym, że z małą wszystko w porządku. Wtedy spokojnie wróciliśmy do domu. Nie mieliśmy pojęcia o tym, co wydarzy się następnego dnia.

Kolejnego dnia, wieczorem, nagle odeszły mi wody płodowe. I to był początek trudnej drogi. W drodze do szpitala płakałam, gdyż wiedziałam, że dla naszej córeczki oznacza to tylko jedno.

W szpitalu zbadała mnie pani doktor i ze łzami w oczach powiedziała, że to koniec mojej ciąży. Nie robiono mi już wtedy USG, aby nie sprawiać mi większej przykrości. Jednak lekarze nie mogli mi pomóc, sama musiałam „urodzić” maleństwo.

Pozostałam więc na noc w szpitalu. Otrzymaliśmy z mężem osobny pokój, aby mieć w tym trudnym czasie spokój. Następnego dnia po południu „urodziłam” naszą córeczkę. Joanna, bo tak daliśmy jej na imię, urodziła się martwa. Był to piątek przed Wielkim Tygodniem. Dla mnie już wtedy rozpoczął się „Wielki Tydzień”.

Straszne uczucie. Była taka maleńka, nie oddychała. A dzień wcześniej była jeszcze taka ruchliwa.

W Wielką Środę pochowaliśmy Joasię na cmentarzu. Nie ma chyba dla mamy nic trudniejszego niż to, jak stoi nad grobem własnego dziecka. Ból nie do opisania.

Żałoba wciąż trwa i pewnie jeszcze długo będzie bolało. Bo tak ogromnej rany nie da się szybko zagoić. Jednak teraz wiem, że chcę na nowo prowadzić „Iskierkę Nadziei” i organizować koncerty dla dzieci.

Mam przecież swojego aniołka, który będzie mi w tym pomagał.

A to wszystko dla Ciebie Joasiu !

Kocham Cię mocno – mama !

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Autorzy, którzy chcą, aby ich artykuły, napisane na łamach "Grupy Lokalnej Balaton" w latach 2013-2016, widniały na portalu informacyjnym Opowiecie.info proszeni są o przesłanie tytułu artykułu oraz zawartych w nim zdjęć na adres: news@opowiecie.info