Dokładnie 53 lata temu żołnierze 10. Sudeckiej Dywizji Pancernej z Opola wyruszyli na południe. Razem z innymi jednostkami polskimi oraz radzieckimi i enerdowskimi najechali Czechosłowację, żeby zdusić wolnościową „Praską wiosnę”.

Na użytek propagandowy nie używano wtedy agresywnych określeń, inwazję komunistyczne prasa, radio i telewizja nazywały „bratnią pomocą”.

Co to miało znaczyć, że Polacy jadą z „bratnią pomocą” do Czechosłowacji? Tego nikt nie wiedział.

– Ładna mi bratnia pomoc, kiedy nasz komandos obezwładnia czeskiego pogranicznika, a czołg w drzazgi rozbija graniczny szlaban w Krnowie – wspominał po latach jeden z oficerów opolskiej dywizji.

Szeregowi żołnierze pod wpływem gomułkowskiej propagandy wierzyli lub mieli wierzyć, że jadą na wojnę z niemiecką Bundeswehrą, która chce obalić socjalizm w Czechosłowacji.

Sowieccy sztabowcy zaplanowali inwazję wiele miesięcy wcześniej, ale rozkaz, żeby wyjechać z koszar w trybie alarmowym (czyli wojennym) przyszedł do 10. Sudeckiej w nocy z 20 na 21 sierpnia.

Czołgi wyjechały na uśpione ulice Opola, potem ruszyły na południe. Wtedy żaden czołgista nie miał doświadczenia w jeździe po zwykłych drogach, zasuwał tankami tylko na poligonach, gdzie metr w tą, czy w tamtą nie miał znaczenia. Oficerowie bali się, żeby któryś nie rozwalił domu z ludźmi. Ale obeszło się bez wypadków.

Kolumny przystanęły nad granicą koło Głubczyc. Nad ich głowami przelatywały nisko radzieckie myśliwce, bombowce i wyładowane samoloty transportowe. Padł  rozkaz otwarcia zaplombowanych skrzyń z amunicją i nabicia jej w taśmy karabinów maszynowych. Dla żołnierzy to był szok, kiedy padł rozkaz: „Do taśmowania broni!”, bp dotychczas ostra amunicja była dostępna wyłącznie na strzelnicy.

Nikt nie wiedział, co będzie dalej.

– To było jak czeski film – mówili po latach oficerowie z opolskich jednostek.

Wróg u bram

Lato 1968 roku było piękne, ale w Polsce panowała atmosfera zagrożenia i niepokoju. Wciąż były w pamięci wspomnienia wydarzeń marcowych, czerwcowa wojna izraelsko-arabską i wcześniejsze krwawe starcia rosyjsko-chińskie nad rzeką Ussuri na Dalekim Wschodzie.

Gomułkowska propaganda wykorzystała te nastroje, strasząc niemieckimi rewizjonistami i przygotowując Polaków do inwazji na Czechosłowację. Gazety, radio i telewizja relacjonowały, że niemieccy dywersanci chcą oderwać Czechosłowację od obozu państw socjalistycznych. Potem przyjdzie kolej na nas, a Bundeswehra połamie nasze, graniczne szlabany. Chyba dlatego polskie społeczeństwo w większości nie potraktowało inwazji jako agresji, ale jako samoobronę.

Świeża była pamięć o ostatniej wojnie. O zbrodniach hitlerowców, więc nietrudno było wśród ludzi wytworzyć atmosferę zagrożenia ze strony Niemiec.

Dzisiaj wiadomo, że do Czechosłowacji nasi żołnierze mieli wkroczyć już trzy tygodnie wcześniej, pod pretekstem manewrów wojsk Układu Warszawskiego.

10 Sudecka Dywizja Pancerna była na poligonie w Kotlinie Kłodzkiej, w ramach ćwiczeń mieliśmy przekroczyć czechosłowacką granicę. Ale wtedy wydano rozkaz powrotu do koszar. Wydawało się, że wszystko rozejdzie się po kościach…

Dla wnikliwego obserwatora było jednak jasne, że coś się kroi. Wcześniej przymykano oko, że żołnierze mieli radia tranzystorowe, ale pod koniec czerwca 1968 przyszedł rozkaz z góry, że to absolutnie zabronione. To było niemal jak polowanie na czarownice, żaden żołnierz nie mógł mieć radia. Chodziło o to, by nie słuchali zachodnich radiostacji, które mogłyby im „zamącić” w głowach.

Kolumnie czołgów towarzyszyli polscy komandosi, przejmowali kontrolę nad mijanymi jednostki czeskiej armii. Przekonywali jej dowódców, żeby nie stawiali oporu. Ci stosowali się do tych „próśb”, bo wcześniej dostali rozkaz od swojego dowództwa, żeby nie reagować.

Żywe barykady przed czołgami

Marsz dywizji utrudniali za to czescy cywile. Ustawiali przeszkody na drogach, zamazywali napisy na drogowskazach, przekręcali je, albo wypisywali na tablicach, w którym kierunku jest Opole, albo Moskwa.

W Szumperku przed kolumną czołgów Czesi utworzyli żywą barykadę.

– Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, żeby nas przepuścili – opowiadali po latach oficerowie 10. Sudeckiej. – Nie chcieli, ale wtedy akurat przeleciał nisko nad nami rosyjski bombowiec i ludzie rozpierzchli się w panice.

Żywe barykady często stawały przed naszymi żołnierzami i kiedy Czesi nie chcieli ustąpić, nasze czołgi szukały objazdu.

Polskim żołnierzom nigdy nie brakowało fantazji i zdecydowania, ale byli dalecy od zachowania się Waniuszy-zdobywcy. A Rosjanie się nie patyczkowali, wjeżdżali czołgami w tłum albo strzelali…

Potem zaczęło się okupacyjne życie. Żołnierze dostali wyposażenie wojenne, karton żywnościowy: konserwy, suchary i kostki zbożowej kawy z cukrem, którą wystarczyło wrzucić do wody. Ale na początku nie było wody, bo nasi bali się korzystać z czeskich studni po tym, jak jakiś żołnierz dostał zatrucia pokarmowego. Nikt już do tego nie dojdzie, co było prawdziwą przyczyną, ale poszła fama, że sabotażyści zatruwają studnie.

Okupacja

Czechosłowacja 68. Był szok, kiedy padł rozkaz: „Do taśmowania broni!”

Żołnierze jednej z kompanii 13. pułku czołgów mieli swoją maskotkę – królika Mikesza. Potem ktoś go ukradł i upiekł na kolację  fot. archiwum prywatne

Opolski 13 pułk pancerny rozlokował się w pobliżu lotniska. Żołnierze rozłożyli pałatki w zbożu i na kartoflisku – tych plonów już nikt nie zebrał. Żołnierze z 10 pułku spali różnie, w czołgach i pod gołym niebem. Wcześniej wycięto część lasu, na te pniaki rzucono igliwie, potem brezent.

Z kołchozowych szczekaczek wiszących w każdej wsi Czesi puszczali naszym żałobne marsze…

Z opowieści opolskich oficerów wynika, że nasi nie dali się prowokować. Żołnierze byli zdyscyplinowani. Ale żołnierz nie mógł się też nudzić. Dlatego z Polski przyjeżdżali artyści i piosenkarze, występowali dla żołnierzy. Przyjechała Stenia Kozłowska, którą oficerowie oblegali. Przed koncertem nawet usiadła w żołnierskim namiocie.

Po kilku tygodniach sytuacja się uspokoiła, ale nasi żołnierze nadal jeździli z patrolami po okolicy. Jeden z nich przystanął pod czeskim „hostincem”.

W dużej hali gospody siedzieli w kącie wiekowi mężczyźni.  Zamilkli na widok polskich żołnierzy. Za kontuarem stała klasyczna barmanka jak z czeskiego filmu, taka z ogromnym dekoltem. Wąskim strumyczkiem właśnie lała piwo. Nasi wyjęli pieniądze i poprosili o  piwo, a ona im odpowiedziała, że nie ma. Ale z rogu sali ktoś się odezwał: „Jana, nalej im tego piwa…”.

Po powrocie zrobiła się awantura, na żołnierzy czekały już  służby wewnętrzne – bo zagrożeń czyha na żołnierzy, a oni je tak zlekceważyli.

Ale żaden Polak nie zginął w walce. Życie w Czechach straciło dziesięciu naszych żołnierzy, ale był to skutek wypadków i nieostrożnego obchodzenia się z bronią.

Z naszych rąk zginęli za to Czesi. Dwóch pijanych szeregowców poszło do Jicina szukać alkoholu. Wzięli broń, na ulicy miasteczka jeden z nich otworzył ogień do ludzi. Jak tłumaczył później wojskowym prokuratorom, zaczął strzelać, bo wydawało mu się, że tłum chce ich zaatakować. Zginęło dwóch Czechów, kilkanaście osób zostało rannych, w tym nasi żołnierze, którzy próbowali strzelającego szeregowca.

Ten, który strzelał, został w Polsce skazany na śmierć, potem zamieniono mu wyrok na 25 lat więzienia, wyszedł po 15.

Poza tym jednym tragicznym incydentem nie mamy więcej czeskiej krwi na sumieniu. Może dlatego, że to spokojny naród, Czesi jakby się do naszej obecności przyzwyczajali, nie szukali zwady i okazji do konfrontacji.

– Gdyby to nam, Polakom się przytrafiło, to walczylibyśmy z inwazją – przyznawali opolscy oficerowie. – Całe szczęście, że Czesi są inni, bo mogłoby to się skończyć masakrą i stertami trupów po obu stronach, jak w Budapeszcie w 1956 roku…

PS

Trzynaście lat temu wysłuchałam opolskich oficerów w stanie spoczynku:

mjr. Bolesława Nogę

płk. Zbigniewa Owczarka

mjr. Stanisława Hładkiego (w 1968 r. był sierżantem).

Za tę szczerą i obszerną relację, którą wykorzystałam w tym tekście, jestem im do chwili obecnej niezmiernie wdzięczna.

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.