Historyczne przyczyny oporu wg Franciszka Sośnika

Skąd ten opór?

   Stale zastanawiam się skąd w nas może brać się ten desperacki opór przeciwko powiększeniu Opola. Wydawałoby się, że podstawową przyczyną jest to, że budżet gminy straci dużą część wpływów. To prawda, ale czuję, że ten powód nie jest najważniejszy. Musi być jeszcze coś, co nie pozwala nam na przyjęcie narzuconych nam wbrew naszej woli rozwiązań. Co to może być?
   Po głębszym zastanowieniu znalazłem jeszcze kilka przyczyn, które prawdopodobnie determinują nasze zachowania. Omówię je pokrótce.

   Jeśli przyjrzymy się historii Opola i historii Śląska Opolskiego, to z całą pewnością możemy stwierdzić, że choć te historie są ze sobą ściśle związane, to jednak są zupełnie różne. Miasto Opole, którego znane dzieje rozpoczęły się, gdy powstało Księstwo Opolsko-Raciborskie prawie zawsze rozwijało się inaczej niż rozwijały się osady i wioski wokół Opola. Powie ktoś może, że tak też było i z innymi miastami i przyległymi do nich wioskami. To prawda, ale prawie wszędzie historie tych miast i wiosek „zlewały się” wcześniej czy później z sobą. W Poznaniu mieszkali i mieszkają Poznaniacy i wokół Poznanie też mieszkają Poznaniacy. Z pewnością życie mieszkańców miasta i życie mieszkańców pobliskich wiosek różni się między sobą, ale można powiedzieć, że wszyscy ci mieszkańcy mają wspólnego ducha i wspólne dzieje. Podobnie w Rzeszowie przywoływanym często, jako argument za powiększeniem Opola. Wioski wokół Rzeszowa (zresztą podobno mało „zainwestowane”, więc zgodziły się na tę miejską adopcję. Kto się nie zgodził tego zostawiono w spokoju), zamieszkują Rzeszowianie. Tak też jest z wieloma innymi miastami, ale nie z Opolem. Życie Opola i podopolskich wiosek z wielu powodów różniło się często diametralnie i nie sprzyjało wzajemnemu integrowaniu się. Może nam się to podobać albo i nie, ale tak właśnie było i historii nie możemy zakłamywać. Więc teraz trochę o tej historii.

   Mieszko Plątonogi będący wnukiem Bolesława Krzywoustego, przyłączył Opole do Raciborza, a jego syn Kazimierz przeniósł swoją stolicę z Raciborza do Opola. Miasto zaczęło się rozwijać, a jej ludność w większości stanowili, rzemieślnicy, kupcy, urzędnicy bardzo często napływający do Opola z państw niemieckich, a nie z okolicznych wiosek. Trudności związane z nieznajomością języka z pewnością nie sprzyjały integracji. Urzędnicy z zamku książęcego ściągali z okolicznych wiosek wyznaczone daniny na rzecz zamku, biskupstwa albo archiprezbiteriatu. Mogło się to odbywać niemalże bez słów, bo każda ze stron dokładnie wiedziała co do niej należy. Ówczesny „poborca podatkowy” przyjeżdżał dwa razy w roku do sołtysa dziedzicznego danej wioski, a ten wręczał mu zebrane wcześniej od mieszkańców powinności. Prawdopodobnie przyjmował gościa z zamku wylewnie, bo miał z pełnionej funkcji swoje profity. Dla ludności okazją do, chociaż niewielkiej, wzajemnej integracji stanowiły z pewnością różne jarmarki i dni targowe odbywające się w mieście. Poza tym miasto żyło po swojemu a wioski po swojemu.
   W XVI wieku pojawiły się jeszcze większe różnice – religijne. Mieszczaństwo opolskie w zdecydowanej większości przeszło na protestantyzm, a wioski trwały przy wierze katolickiej. Znów trudno było się zintegrować. Jeszcze bardziej sprawę skomplikowała wojna trzydziestoletnia i kontrreformacja. Skutkiem zaraz i wojen z tamtych czasów, niektóre wioski wyludniły się prawie zupełnie, a na miejsce opuszczonych chłopskich siedzib zaczęto sprowadzać nowych osadników „z zewnątrz”. Ta nowa ludność musiała się zintegrować przede wszystkim między sobą, a kontakty z miastem był ograniczone do niezbędnego minimum. Potem Stary Fryc zajął Śląsk i zaczął tu gospodarować po swojemu. Do administrowania potrzebował swoich zaufanych urzędników, a tych sprowadzał przede wszystkim z Niemiec. Nastąpił okres przymusowej, ale ciągle niewielkiej integracji miasta z wioskami. Ludność wiosek posługująca się od zawsze gwarą śląską musiała stopniowo nauczyć się języka niemieckiego, którym posługiwali się urzędnicy. Również wprowadzony wtedy obowiązek służby wojskowej spowodował, że młodzi poborowi z naszych wiosek zmuszeni byli nauczyć się tego obcego dla nich języka. XIX wiek i okres do wybuchu ostatniej wojny to czas, jakiej takiej integracji wiosek z miastem, ale nie odbywało się to bezboleśnie, bo wielu było z tej sytuacji niezadowolonych i stąd między innymi Powstania Śląskie.

   Najnowszą historię znamy już prawie wszyscy. Po przegranej wojnie niemiecka ludność Opola dobrowolnie lub pod przymusem musiała opuścić swoje miasto. Na ich miejsce napłynęła ludność polska, zupełnie nie znająca swoich wioskowych sąsiadów, nadal posługujących się swoją gwarą, a niekiedy i językiem niemieckim. Życie w XX wieku zmuszało już ludzi z wiosek i miasta do zwielokrotnionych spotkań. Były kłopoty językowe z porozumiewaniem się. Mieszkańcy podopolskich wiosek nie znali języka literackiego, a mieszkańcy Opola nie znali gwary. W zależności od tego jakich ludzi z każdej ze stron los zetknął z sobą, wyniki takich spotkań były raz smutne, a innym razem komiczne. Dla mądrzejszych te różnice były źródłem uśmiechu, ale ci głupi byli gotowi do bitwy. Ja uczyłem się języka literackiego w szkole, moi rodzice nigdy go do końca nie poznali. Zawsze było dla mnie zabawne, jak moja mama próbowała w Opolu w sklepach, szpitalach czy urzędach mówić po polsku. Ale jakoś przeżyliśmy.
   W wioskach pojawili się pierwsi „emisariusze” państwa polskiego w postaci nauczycieli, kolejarzy, leśników, czy urzędników gromadzkich (wtedy były „Gromady” a nie „Gminy”, mimo to w gwarze śląskiej sprawę szło się załatwić „na gmyna”). Ślązacy, jako niegodni zaufania i podejrzewani o sympatie pro-niemiecki nie byli do tych funkcji dopuszczani. A nuż śląski kolejarz zechciałby wykoleić pociąg… Przybysze zazwyczaj nie byli „wysokich lotów”. Bo skąd niby państwo polskie, tak okaleczone wojną, miało nabrać te rzesze potrzebnych nauczycieli i urzędników? Dlatego uczyła nas pani spod Częstochowy, po „małej maturze”, zabrana od swojego okienka pocztowego, gdzie dotychczas pracowała, a która dostała nakaz pracy na Ziemiach Odzyskanych. (Sama mi to opowiadała, gdy już nas zetknął z sobą nasz nauczycielski los). Już ucząc w szkole uzupełniała swoje wykształcenie w Liceum Pedagogicznym, a potem w Studium Nauczycielskim. To była naprawdę gorliwa, lubiana i dobra nauczycielka. Natomiast pani „od ruskiego”, będąca pozostałością po Armii Polskiej utworzonej w ZSRR, nie miała pojęcia o nauczaniu, co zresztą nas wcale nie martwiło.
   Oprócz tych urzędników przybyli do nas partyjniacy, bo tylko tacy mogli pełnić funkcje prezesów GS (Gminnych Spółdzielni), a później Kółek Rolniczych, czy Rolniczych Spółdzielni Produkcyjnych. Bardzo często skażeni chorobą alkoholową. Jakoś jednak pchaliśmy ten nasz wspólny wózek do przodu, choć głęboka integracja następowała tylko przy piciu wódki. Ale, tak czy siak, dawali nam ci przybysze odczuć, że oni są najmądrzejsi, a my nadajemy się, co najwyżej do roboty. Jeśli mieli dzieci to te chodziły razem z nami do szkoły. I tu też ujawniły się różnice. Jedni nauczyli się szybko, wraz z nami, grać „fusbala”, inni do końca grali, co najwyżej w piłkę nożną. Tych pierwszych lubiliśmy i akceptowaliśmy w całości. Ci drudzy najczęściej dowiadywali się w swoich domach, że są kimś lepszym niż my, i naraz dawali nam to odczuć.
   Wioski pozostały wioskami, a miasto Opole, choć lubiane przez nas, to jednak tak jakoś nie było do końca nasze. Zawsze dziwiłem się chodząc po Bytomiu czy Katowicach, że tam mieszkańcy mówią „po śląsku”. W Opolu gwary się nie słyszało, bo nawet my, autochtoni, mówiący na co dzień w swoich domach gwarą, będąc w mieście staraliśmy się mówić po polsku. Zawsze mnie to krępowało, gdy mówiłem do żony „po opolsku” . Chyba uwierzyliśmy naszym nauczycielom, że używanie gwary, to jest „obciach”. Dziś myślę, że jest to jedno z bogactw tej Ziemi. Dziś wielu z nas zna gwarę, potrafi poprawnie wysławiać się po polsku, a wielu także po niemiecku. I cóż w tym złego?

   Budowa elektrowni „zakłóciła” w naszych wioskach stosunki ludnościowe. To tylko stwierdzenie faktu, bez jakichkolwiek negatywnych konotacji. Powstały osiedla bloków mieszkalnych i domków jednorodzinnych. Przybyli nowi ludzie, którzy będąc już u nas, szybko nas poznawali i mogli sami przekonać się, że ci Ślązacy nie są wcale tacy źli i da się jakoś pośród nich żyć. Wspólne szkoły, wspólny kościół, wspólne festyny, kluby rowerowe, kajakowe, sportowe, wspólne chóry, zespoły muzyczno-teatralne i mnóstwo innych takich zjawisk spowodowało, że żyjemy z sobą w zgodzie i harmonii, lubimy się nawzajem i nadal w zgodzie staramy się zbudować naszą przyszłość. Wielu Opolan porzuca miasto i zamieszkuje w nowych osiedlach powstających w Czarnowąsach, Luboszycach, Dobrzeniu i w innych wioskach. Ci też najczęściej są akceptowani, a nawet sami nie chcą powrotu do Opola, bo im tu dobrze.
   Stąd przeciwko powiększeniu Opola protestują tak zaciekle nie tylko „starzy”, ale i „nowi” Ślązacy. Czemu ta opolska władza nie chce tego zrozumieć?
   Omówiłem tu tylko historyczne przyczyny, z których wynika nasz opór. Są jeszcze i inne, ale te omówię, być może, w kolejnym artykule.

                                                                                                 Franciszek Sośnik

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Zawsze Pewnie, Zawsze Konkretnie