Mówią o nich niebieskie ptaki, barwne kolorowe postaci. Żyją wśród nas, często nieakceptowani, poniżani, nierozumiani, traktowani stereotypowo. Tworzą swój świat. Niejednokrotnie obrastają mitami, bajkami czy nawet legendami. Opowiada się o nich anegdoty i zabawne historyjki. Zbój Madej jest jedną z takich postaci. Urodził się w Czarnowąsach, ale od wielu lat mieszka w Dobrzeniu Wielkim. Z wykształcenia technik elektronik, ze splotu różnych życiowych sytuacji osoba nietuzinkowa, specyficzna z własną filozofią życia. Jego dzień zaczyna się tak jak dzień każdej, przeciętnej osoby. Praca jest podstawą życia człowieka. Więc i Alfred Madej zrywa się skoro świt by wyruszyć do „swojej” pracy. Można go spotkać w wielu miejscach Dobrzenia Wielkiego. Porusza się wolnym krokiem, gdyż od kilku lat ma problemy zdrowotne.
– Wyszedłem sobie rano pozyskać puszki na osiedlu Energetyk– mówi Alfred Madej. – W ciągu godziny przeszedłem może z 3 km. Bo ja bardzo wolno chodzę. Wszystkie kosze na śmieci po drodze sprawdzam i miejsca, w których ewentualnie mógłbym coś ciekawego pozyskać. W tym rejonie konkurencja jest znaczna, liczyłem na „fontannę”, ale niestety tu ktoś wyczyścił z samego rana.
– Co robicie z konkurencją, jeżeli się spotkacie? – spytałam.
– Obijamy się (tu śmiech) – padła odpowiedź. – A tak poważnie, to staramy się nie wchodzić sobie w drogę.
– Więc macie jakieś rewiry czy wyznaczone tereny? – dociekałam.
– Tak. Niektórzy je naruszają. Ja mam swój rewir. Między innymi warzywniak, który jest przy liceum. Dzisiaj też tam byłem, niestety zebrałem tylko dwie puszki i to na dodatek spod szkoły, a nie z tego warzywniaka. Z tego wiem, że kolega rano już tam był. On mieszka za mostem na ul. Żeromskiego i zdążył wyczyścić mój rewir.
Siedzimy sobie na ławeczce blisko fontanny i rozmawiamy o życiu
Jest piękne, słoneczne popołudnie. Siedzimy na ławce blisko placu zabaw, tuż koło dobrzeńskiej fontanny. Budzimy niemałą sensację. Przechodzący obok nas zerkają ciekawie. Zastanawiam się, co o nas myślą. Dorośli z dziećmi wybierają raczej inną ścieżkę.
– Proszę spojrzeć tam, na tamtych ławeczkach siedzi sobie towarzystwo – mówi pan Alfred. Jej syn popija dużo piwa, ona zresztą też dużo pije. To puszki się trafiają. Mówiła mi, żebym jeszcze dzisiaj przyszedł, to będą. Powiedziałem, że dzisiaj nie mogę. Więc ona na to, że mogę jutro rano, ale nie później, bo odda komuś innemu. Mam też kolegę na osiedlu, który mi zostawia puszki, on też piwkuje trochę, ale, że tak powiem, w normie. Co kilka dni tam zachodzę, to jakieś puszki się trafiają. Wiadomo, coś trzeba robić, kilogram puszek kosztuje 3,50 zł.
– Ile to się trzeba nachodzić? – pytam.
– No właśnie, worek 50. kilogramowy, cetnarowy tak zwany, to jak napcham, dobrze pogniotę to mam około 5 kg i to wychodzi około 15 -18 złotych. No dobre i to. Jeszcze się trafi gdzieś po drodze jakaś miedź, jakieś aluminium. Za aluminium płacą 3,40 zł, a za miedź 15 zł. Czyli coś się tam zawsze nazbiera. Chciałem tu być o 17.00, ale właśnie dzisiaj znalazłem sposób na jeden oporny transformator. Przedwojennej produkcji kowalska robota, czyli ręczna robota, waga gdzieś około 30 kg, ale miedzi będzie z tego dużo mniej. Próbowałem różnych metod, żeby go rozwinąć, ale był taki zardzewiały i owinięty jakąś materią, że nie potrafiłem go „rozgryźć”. A jestem przecież z wykształcenia elektronikiem i wiem, jak się składa i rozkłada transformatory – mówi z dumą Madej.
Filozofia życia a praca zawodowa
Alfred Madej imał się w życiu różnych zajęć. To nie jest tak, że przez całe swoje dotychczasowe życie korzystał z pomocy społecznej. Potrafi on barwnie i z humorem opowiadać o swoim życiu i perypetiach zawodowych. Nie sposób nie zauważyć w jego opowieściach sentymentu do minionych lat. Jest osobą posiadająca szeroką wiedzę techniczną i ciekawe spojrzenie na otaczający nas świat. Można by rzec „ złota rączka z wybujałą wyobraźnią”.
Był czas, kiedy pan Madej próbował własnoręcznie zrobić antenę satelitarną. Z tym zdarzeniem wiążą się różne ciekawe i zaskakujące historie w życiu pana Madeja. Ale zanim to nastąpiło, mój rozmówca próbował swych sił w budowlance. Był silnym, młodym człowiekiem. Potrafił, ot tak, przenieść 50. kilogramowy worek cementu na wyciągniętych rękach jak kelner na tacy. Jak miał 35 lat, dostał propozycję pracy w banku NBP jako ochrona. Po wielu perypetiach z różnego rodzaju badaniami lekarskimi i psychologicznymi, dostał upragnione pozwolenie na pracę. W tym czasie bank jednak zrezygnował z ochrony indywidualnej i postanowił wynająć firmę ochroniarską z siedzibą w Katowicach.
– Gdzie Dobrzeń, a gdzie Katowice? Pomyślał pan Alfred, rezygnując z oferty.
– W tamtych czasach było tak, że szło się do Urzędu Pracy i tam były oferty, które można było przejrzeć. Zwykle na nich było napisane "do 35 roku życia". Jak dochodziłem do tej magicznej trzydziestki piątki, to jeszcze na coś liczyłem. A jak tę magiczną granicę przeskoczyłem to wiedziałem, że oferty mogę sobie policzyć na palcach – mówi Madej.
Życie po trzydziestce piątce
– No cóż, potem to różnie bywało. Robiłem, co się dało – mówi mój rozmówca. – Np. jeździłem do Niemiec. W tamtych czasach Urbaniak miał firmę przewozową. Ta historia ma powiązania z anteną satelitarną, którą próbowałem sobie swego czasu samodzielnie zmontować. Pomyślałem, że wykonanie czaszy to nic wielkiego. Pożyczyłem satelitę od kolegi i wykonałem odlew gipsowy. Później chciałem zastosować włókno szklane i żywice, ale w międzyczasie zyskałem jakieś tam pieniądze. Najważniejszą rzeczą był konwerter, który zamontowany jest na wysięgniku przed czaszą, bo resztę to tam poskładałem. Tuner poskładałem, wszystko poskładałem, no i bach trafiły mi się jeszcze jakieś pieniądze. Kupiłem konwerter w Opolu. Skombinowałem czaszę do tego konwertera. Podłączałem to wszystko montażem przestrzennym, czyli kłębowisko kabli. O dziwo za pierwszym razem zadziałało. Ale był problem: miałem taki mały telewizorek, nie chciałem na dużym kombinować i niestety tam elementy były też na kabelkach, które wymagały chłodzenia i izolacji od siebie nawzajem. Ja wziąłem kartki papieru, które poprzetykałem między nimi, żeby nie było zwarcia i załączyłem mój eksperyment. I tu zdarzyła się rzecz niespotykana. Czasza wymaga pozycjonowania rzędu milimetra – dwóch, a moje TV gra od ręki. Ale czuję, coś mi się tu grzeje. Trzeba będzie jakieś chłodzenie zamontować. Wtedy to były te pierwsze Astry, to było bardzo dawno temu – lata 90. Potem się dorobiłem, pozyskałem przypadkiem od kolegi zepsuty tuner i naprawiłem go. I tak miałem jedną sprawną satelitę. Wtedy było ciekawie. Był taki miesięcznik „Fantastyka naukowa”. Ja to kupowałem jak mogłem. I tam jednego razu był recenzja filmu z Dustinem Hoffmanem. Chodziło o taką małpkę, która przywlokła skądś jakiegoś wirusa i miasteczko zostało zamknięte. I tam między innymi pan recenzent opisał ten film. Ale jak zakończył dopisał jeszcze PS. że ten film jest przeciw wartościom chrześcijańskim, bo w każdym amerykańskim miasteczku jest kościół, a w tym filmie ani razu go nie pokazano. Jak ja to przeczytałem to doszedłem do wniosku, że ten człowiek ma coś z głową. To jest film o konkretnej rzeczy i nie ma tam miejsca na modlitwę. Chociaż było dużo śmierci, bo część ludzi tam powymierała. Ale mimo wszystko, co ma piernik do wiatraka. I wtedy obraziłem się na polską telewizję i oglądałem tylko niemiecką. No i z tej satelity właśnie nauczyłem się mówić po niemiecku. Wtedy firma Urbaniaka przekształciła się w Biuro Podróży. Ja miałem prawo jazdy i znałem niemiecki, jeszcze jeden kolega też miał prawo jazdy, ale niemieckiego nie znał. Jak trzeba było zapytać gdzie, jak, dokąd dojechać, to ja pytałem. Oni mnie rozumieli i ja ich rozumiałem. Czyli potrafiliśmy się dogadać. To się potem skończyło niestety. Różnie bywało w tych Niemczech. Pewnego razu późno zajechaliśmy. Ciemno, ponuro, na ulicach pusto, nie ma kogo zapytać. A to małe miasteczko było, a myśmy po adresach jeździli. W końcu wylazłem z tego auta, patrzę, a tu jakieś motory stoją, tam się świeci światło i gra muzyka to jednak nie wszyscy śpią. No dobrze, ja wtedy w tym kapeluszu z ruska gwiazdką włażę do środka – patrzę, a tu glany, skóra, łyse pały i żłopią piwo. Myślę sobie – no ładnie wsiąkłem. Jak popatrzą na moją gwiazdkę, komuny się dopatrzą, to będę się musiał szybko ewakuować. No, ale nie mogłem tak od razu zrobić w tył zwrot, trzeba iść dalej. Patrzę, jest bufet i jakiś tam bufetowy. Ja do niego ładnie, pięknie po niemiecku
– szukam takiego a takiego adresu. Powiedział mi co i jak. To ja podziękowałem i powoli wycofałem się.
Historia ruskiej gwiazdki
– A gwiazdka do mnie trafiła na początku tej naszej „przemiany”. Taka moda była. W tamtych czasach był w Opolu tzw. „ruski handel”. Rosjanie przywozili wtedy wszystko, co się dało. Tam można było i kałasze kupić, granat (podobno 80 tys. starych złotych kosztował). Sprzedawali wtedy wszystko. Nawet ogromne – gigantyczne łodzie dmuchane się trafiały. I gwiazdki tam były. Więc, dobra jak ja jestem już na Polskę obrażony, to ja sobie będę gwiazdkę nosił. No i z gwiazdką jeździłem. W Czechach byłem, w Turcji byłem, w Jugosławii itd. Gwiazdka nie przeszkadzała, ale zachowywałem ostrożność. Do tej pory gwiazdkę na czapce noszę. Miałem też swój sklep odzieżowy. Jeden z pierwszych w Dobrzeniu Wielkim. To też wtedy była tak moda. Jeździłem po towar między innymi do Turcji, bo tam było najtaniej. Ale i to się skończyło. Rynek się nasycił. Po sklepie pozostał tylko szyld na moim domu.
Każdy żyje tak, jak najlepiej potrafi
– Ja mam pecha jeśli chodzi o normalną pracę. Mam już 58 lat i powiedzmy sobie szczerze, kto teraz zatrudni starego, schorowanego człowieka?
Moje zaprzeczające uwagi pan Madej skwitował wymownym uśmiechem. Z długiej rozmowy, jaką przeprowadziłam z nieznajomym mi przecież człowiekiem, można by napisać książkę, którą nie jedni uznaliby za fikcję. Człowiek o tak ogromnej wiedzy technicznej, chemicznej i geograficznej. Osoba tak bardzo oczytana i inteligentna, mająca tyle jeszcze niespełnionych marzeń, posługująca się czysto literacką polszczyzną, zarabia, grzebiąc w śmietniku? Wiem, wiem – nie nam oceniać styl życia innych ludzi.
Historia mojego bohatera nadal się pisze. Nie wiadomo, co przyniesie mu kolejny dzień. Sam Zbój Madej – jak nazywają go znajomi i przyjaciele – tego nie wie. Carpe diem chyba jest najlepszym podsumowaniem tej opowieści.