O czterysta dzieci mniej pojawiło się w poniedziałek w opolskich żłobkach i przedszkolach, niż wynikało to z wcześniejszych zapowiedzi rodziców. Zgodnie z ich deklaracjami, 18 maja miało przyjść prawie 1300 maluchów.

Rząd pozwolił na otwieranie żłobków i przedszkoli po blisko dwumiesięcznej przerwie już od 6 maja, jednak większość polskich samorządów się na to nie zdecydowała, argumentując, że trzeba czasu na właściwe przygotowanie placówek do wymogów sanitarnych oraz pieniędzy, których rząd na to nie dał.

Ponadto w opinii wielu opolskich wójtów, burmistrzów i prezydentów, w obecnej sytuacji otwieranie żłobków i przedszkoli jest przedwczesne, bo grozi wybuchem nowych ognisk koronawirusa. Jednocześnie samorządowcy przyznają, że nie uciekną od tej decyzji, skoro odmrażanie gospodarki trwa. Tym bardziej, że tym rodzicom, którzy nie zdecydują się jeszcze posłać swoich pociech do żłobków lub przedszkoli, rząd przedłużył możliwość korzystania z zasiłku opiekuńczego.

W Opolu jest pięć publicznych żłobków z 500 miejscami oraz 36 miejskich przedszkoli z blisko 3000 miejsc. Ze względu jednak na ograniczenia związane z epidemią, opolskie żłobki są obecnie w stanie przyjąć tylko 192 maluchy, a przedszkola – 1100. I o ile w żłobkach w poniedziałek był komplet, o tyle do przedszkoli rodzice przyprowadzili tylko około 700 dzieci.

– Nie zaprowadziłam córeczki do przedszkola, bo uznałam, że będzie to dla niej męczarnia i niepotrzebny stres – tłumaczy nam pani Natalia. – Dzieci nie będą wychodzić na spacery, muszą siedzieć w jednym pomieszczeniu, nie mogą przynosić swoich zabawek, a w przedszkolu wolno im bawić się tyko tymi, które można dezynfekować. Odpadają więc wszelkie pluszaki, które moje dziecko uwielbia i z którymi się nie rozstaje. No i to mierzenie temperatury, dezynfekcja i inne środki ochrony… To wszystko tworzy taki nieprzychylny klimat, żadna przyjemność dla maluchów. Mam mamę i teściową, zgodziły się na zmianę zając córką przez najbliższe dwa tygodnie, a potem zobaczę.

Samorządy „odmrażają” przedszkoli i żłobków z dużym strachem, bo ryzyko jest duże. Pokazał to przykład Łodzi, gdzie władze miasta przed otwarciem placówek postanowiły przebadać ich cały personel na obecność koronawirusa. Okazało się, że na ponad 3300 pracowników przedszkoli i żłobków podejrzenie zakażenia stwierdzono aż u blisko 500 osób. Wykryto u nich przeciwciała koronawirusa, co oznacza, że albo mieli z nim styczność i przechorowali go bezobjawowo, albo są zakażeni. Wszystkich skierowano na dokładne już badania genetyczne.

Prezydent Łodzi, Hanna Zdanowska, podkreśliła, iż widać, jakiej tragedii uniknięto dzięki tym badaniom, które miasto sfinansowało z własnego budżetu. Samorządowcy mają o to pretensje do rządu, co wyartykułował m.in. prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski, że władza podejmuje decyzje, ale koszty, odpowiedzialność i całe ryzyko zrzuca na samorządy.

Katarzyna Oborska-Marciniak, rzecznik prezydenta Opola, przyznaje, że skala przypadku łódzkiego jest bardzo zaskakująca.

– Będziemy się tej sytuacji przyglądać, w którą stronę to wszystko się potoczy – mówi rzeczniczka. – Być może to jeszcze nie jest czas, żeby funkcjonowały przedszkola i żłobki. I być może będzie trzeba je znów zamknąć.

Katarzyna Oborska-Marciniak dodaje, iż władze Opola przygotowując się do otwarcia żłobków i przedszkoli także rozważały przetestowanie ich pracowników. Jednak ostatecznie od tego odstąpiono.

– Aby mieć pewność co do tego, czy dana osoba nie jest nosicielem, konieczne byłoby wykonywanie testów codziennie – przekonuje. – Poza tym te testy na bazie próbek pobranych z krwi dają niepewne wyniki. Bardziej pokazują, czy dana osoba miała kontakt z wirusem, a nie mówią, czy ona zaraża, czy nie.

Ponadto przebadanie wszystkich pracowników przedszkoli i żłobków wiązało się z dużymi kosztami.

– A ratusz ma określone możliwości – tłumaczy rzeczniczka prezydenta Opola.

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.