W czasie sianokosów, żniw i koszenia przydomowych ogródków giną małe sarny, zające, jeże i podloty. Dlatego warto sprawdzać, co chowa się w trawie, spróbować przepłoszyć zwierzęta i w ten sposób uratować im życie.

Co roku podczas sianokosów ginie mnóstwo koźląt. Do trzeciego tygodnia życia, w sytuacji zagrożenia, ich strategią obronną jest bezruch. Słysząc zbliżające się maszyny rolnicze, przytulają się do gruntu. Niestety, wiele z nich ginie w drastyczny sposób lub zostaje trwale okaleczonych.

Takie dramaty, wbrew pozorom, często dzieją się na naszych podwórkach. – Sarny przez to, że zabieramy im coraz więcej przestrzeni, podchodzą blisko ludzkich siedzib, co często kończy się dla nich tragicznie – mówi Marta Węgrzyn, założycielka Opolskiego Centrum Leczenia i Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Avi”. – Niejednokrotnie ludzie zgłaszają mi, że na ich podwórku pojawiło się koźlę, które urodziło się gdzieś niedaleko. Niedawno miałam zgłoszenie do sarenki, której kosiarka ucięła dwie nogi. Takie przypadki kończą się niestety eutanazją zwierzęcia.

Częstymi ofiarami koszenia są również zające i inne drobne ssaki, a także ptaki zakładające gniazda w trawach lub zbożu. Kuropatwy i bażanty nie chcąc zdradzić miejsca położenia gniazda, siedzą w nim do ostatniej chwili. W ten sposób życie i lęgi tracą gatunki chronione – derkacze, czajki czy błotniaki łąkowe. Przy okazji koszenia ogródka giną też ropuchy, żaby, ślimaki i owady.

Jak ratować zwierzęta przed kosiarkami?

Przy odrobinie chęci możemy zapobiec przynajmniej części takich dramatów. – Wystarczy jedna osoba, która przed koszeniem skontroluje pole, łąkę czy ogródek – przekonuje Marta Węgrzyn. – Pamiętajmy też, by dać zwierzętom szansę na ucieczkę i spróbować je wypłoszyć rozpoczynając koszenie od środka ogrodu. W trawie poza sarnami mogą być też jeże. To drugi gatunek, który najczęściej traci życie pod kosiarkami. Jeśli mamy większe pole, można wynająć drona z kamerą termowizyjną, dzięki któremu sprawdzimy, co żyje w naszym polu. Trzeba tylko chcieć.

Kozy, czyli samice sarny celowo zostawiają swoje młode w odosobnionych miejscach i przychodzą do nich tylko na czas karmienia. Koźlęta pozbawione są zapachu, stąd drapieżniki nie mogą wyczuć miejsca ich schronienia. Jak wyjaśnia Marta Węgrzyn, jeśli jedynym sposobem na uratowanie malucha jest jego przeniesienie, trzeba zadbać, by był od nas oddzielony innym zapachem, np. trawy lub siana. Wtedy jest szansa, że nie zostawimy na nim swojego zapachu.

– W zeszłym roku miałam zgłoszenie do placu paitballowego w Nysie – opowiada. – Podczas strzelania jeden z uczestników nadepnął na takie maleństwo. Matka urodziła je dosłownie na torze paitballowym. Pozrywałam trawę, żeby zostawić jak najmniej swojego zapachu i przeniosłam sarenkę kilkanaście metrów dalej. Między moimi rękami a sarną była trawa. Dlatego zapach nie został przekazany i maleństwu bez problemu udało się wrócić do matki.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze