Nic już z tego chłopca nie będzie. Leczenie będzie drogo kosztowało, a i tak nie wiadomo, czy przeżyje. A jeśli nawet przeżyje, to będziecie mieć inwalidę, którym przez całe życie będziecie się musieli opiekować. Ciężko słuchać takiej diagnozy, zwłaszcza gdy ma się 17 lat i kilka godzin wcześniej było się jeszcze całkiem zdrowym.

Trudno mieć pretensje do lekarza, który uczciwie powiedział rodzicom chłopca, jak sprawy stoją. Oprócz pogruchotanego Vincka mieli oni przecież jeszcze czwórkę innych dzieci. Gdyby wyprzedali cały swój dobytek na leczenie Vincka, a jemu i tak by to nie pomogło, to z czego by potem żyła ta rodzina?

W sierpniu br. pisałem o wycieczce na Krzyżowy Wierch (Křížový vrch) koło Jesenika.

https://www.grupalokalna.pl/beczka/nawet-emeryci-powinni-spacerowac-po-gorkach-dla-zdrowia

W tekście wspomniałem o pomniku Vincenza Priessnitza ustawionym w miejskim parku Jesenika, czyli Smetanovych sadach:

Obiecałem wtedy, że wrócę szerzej do postaci Priessnitza. Zainteresowani znajdą tamten sierpniowy artykuł pod adresem:

https://www.grupalokalna.pl/beczka/nawet-emeryci-powinni-spacerowac-po-gorkach-dla-zdrowia

Wracam zatem dziś do postaci "wodnego lekarza", bo tak często nazywa się Vincenza Priessnitza. Urodził się on 4 października 1799 roku w chłopskiej rodzinie z Jesenika, a ściślej z części Jesenika nazywanej Gräfenberg. Jego rodzice, Johann Franz i Theresia mieli już pięcioro wcześniejszych dzieci. Rodzina żyła skromnie. Vincek zbyt często był potrzebny do pracy w gospodarstwie, by mógł jeszcze systematycznie chodzić do szkoły, a przy tym nieszczęść nie brakowało. Zmarł brat Vincka – Józef (najstarszy z rodzeństwa) i w dodatku ojciec oślepł. Nie było już mowy o szkołach i Vincek do końca życia był analfabetą.

16-letni Vincek musiał przejąć rolę gospodarza. Od wiosny do jesieni dni miał teraz wypełnione pracą w polu, a zimą zrywką drewna w górskich lasach (rodzice Vincenza zajmowali gospodarstwo położone najwyżej w osadzie Gräfenberg). To właśnie podczas zrywki 17-letni Vincek uległ wypadkowi. Koń się spłoszył, Vincek nie zdołał nad nim zapanować, ciężkie pnie spadły na niego, gruchocząc mu klatkę piersiową i zapewne też uszkadzając wnętrzności.

Gdy sprowadzony lekarz zbadał Vincka, to właściwie nie dał mu szans. Stan był zbyt ciężki, walka o życie Vincka niemal beznadziejna i w dodatku tak droga, że zrujnowałaby rodzinę. Wypadało więc umierać. Każdy z nas uznałby, że los okazał się dla Vincka okrutny. Nigdy jednak nie wiemy, jakie są boże plany. Ten wypadek okazał się w życiu Vincka punktem zwrotnym. Od niego i z jego powodu śląski chłop – analfabeta rozpoczął światową karierę i na zawsze zapisał się w dziejach ludzkości.

Ale po kolei. Leżąc już na łożu śmierci, Vincek najwyraźniej nie miał ochoty żegnać się ze światem. Czuł widocznie, że to jeszcze nie jest ten moment. Do szkoły Vincek wprawdzie dużo nie chodził, ale inną jego szkołą była przyroda. Umiał ją bardzo wnikliwie obserwować. Pamiętał, że jako dziecko był w lesie świadkiem ciekawego zdarzenia. Ukryty w krzakach obserwował sarnę z mocno poranioną nogą. Przychodziła ona do górskiego źródełka i siadała tak, by woda ze źródełka omywała jej tę poturbowaną nogę.

Vincek zapamiętał, że po jakimś czasie widział tę sarnę z nogą już całkiem zdrową. Postanowił więc leczyć się sarnią metodą. Sam poustawiał sobie połamane żebra na tyle, na ile umiał. Moczył bandaże w zimnej źródlanej wodzie i mocno owijał nimi swą klatkę piersiową. Nosił je na sobie tak długo, aż całkiem wyschły. Powtarzał to wielokrotnie. I pomogło. Z dnia na dzień czuł się po troszeczkę lepiej i za jakiś czas całkiem powrócił do sił. Dziś takie okłady nazywa się w medycynie okładami Priessnitza.

Ludzie w okolicy opowiadali sobie o ciekawym wydarzeniu. Lekarz nie dawał Vinckowi dużych szans a Vincek sam się wyleczył, bez pomocy lekarzy. Gdy więc jakiś czas później komuś innemu lekarze nie dawali już dużych szans, a on czuł, że to jeszcze nie jest ta pora, to poszedł do Vincka, by ten leczył go po swojemu. I jego Vincek też wyleczył.

Po tym drugim przypadku to już huczało po okolicy, nawet tej dalszej. Jakie cuda robi Vincek, że nawet tak ciężko chorzy, iż lekarze nie widzą dla nich szans, u Vincka wracają do zdrowia. Do Priessnitza przychodzili więc kolejni chorzy i to z coraz dalszych stron. Sława wodnego doktora rosła. Vincenz już czuł, że jego życie to nie będzie praca w gospodarstwie, ale przywracanie ludzi do zdrowia. Swój dom przystosował więc do przyjmowania chorych.

Vincenz Priessnitz nie leczył oczywiście samymi tylko okładami. Stosował też kąpiele i natryski zimną wodą (nazwa prysznic pochodzi od nazwiska Priessnitz). Ustawiał też swym pacjentom zdrową dietę, wprowadzał regularny tryb życia i dużo spacerów po górkach i lasach. Stosował też dla zdrowia umiarkowany wysiłek fizyczny (rąbanie drewna, odgarnianie śniegu etc.).

Priessnitz był doskonałym obserwatorem. Umiał ocenić stan każdego pacjenta i dobrać odpowiednią dla niego metodę. Gdy np. mówił pacjentowi, do którego górskiego źródła musi codziennie pójść, by napić się z niego wody, to mniej chodziło o tę wodę, a więcej o odpowiednio dobrany wysiłek. Priessnitz znał dobrze trasy do wszystkich źródeł. Chodził zresztą do nich wraz z pacjentami, gdy musiał im za pierwszym razem pokazać drogę. Litografia poniżej (C. Goebel 1849 rok) pokazuje Priessnitza (trzeci z lewej) wraz z grupą pacjentów u źródła (Marien Quelle).

Miejscowym lekarzom nie podobała się jednak działalność Vincenza Priessnitza. Nie po to długie lata się uczyli, by teraz śląski chłop – analfabeta odbierał im pacjentów. Lokalne władze zakazały mu więc działalności, ale on dalej robił swoje. W końcu lekarz powiatowy, dr Anton Schnorfeil, wystąpił do sądu z wnioskiem przeciw Priessnitzowi. Śledztwo trwało aż osiem lat, podczas których Priessnitz nadal prowadził swą działalność.

Czas działał na korzyść Priessnitza, bo pacjentów, więc i uzdrowionych, szybko przybywało, a ponadto zaczęli się trafiać pacjenci z najwyższych sfer (dwór cesarski). Do Priessnitza przybywało też coraz więcej lekarzy z dalekich stron, by pod jego kierunkiem nauczyć się jego metod leczenia. Ostateczny więc werdykt w sprawie Priessnitza był taki, że nie jest on znachorem, bo leczy wodą, a nie jakimiś tajemnymi miksturami i zaklęciami. Zdrowego jedzenia, spacerów, pracy fizycznej i regularnego trybu życia także nie można uznać za znachorstwo. A co najważniejsze, pacjenci Priessnitza wracają do zdrowia.

Stało się więc tak, że Priessnitz nie tylko nie został ukarany, ale wręcz dostał od władz "certyfikat", że wszystko jest w porządku a jego metody pozwalają pacjentom wrócić do zdrowia. A jeszcze na dodatek w 1846 roku Cesarz Austrii Ferdynand V odznaczył Vincenza Priessnitza Złotym Medalem Zasługi I klasy. Sława Priessnitza stała się ogromna. Pacjenci przybywali nie tylko z całej Europy, ale nawet z Ameryki. Warto więc czasem zadumać się, że tragiczny wypadek może być końcem naszego życia, ale może też być początkiem oszałamiającej kariery. Wyroki boskie są niezbadane.

O przypadku Vincenza Priessnitza warto pomyśleć u jego grobu, w miejscu nadzwyczajnym i niedaleko od nas. Namawiam wszystkich na taką jednodniową wycieczkę na jesenicki Gräfenberg. Jej trasa opisana jest tekście dostępnym pod adresem:

https://www.grupalokalna.pl/beczka/sladami-priessnitza-czyli-wycieczka-na-grafenberg

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Autorzy, którzy chcą, aby ich artykuły, napisane na łamach "Grupy Lokalnej Balaton" w latach 2013-2016, widniały na portalu informacyjnym Opowiecie.info proszeni są o przesłanie tytułu artykułu oraz zawartych w nim zdjęć na adres: news@opowiecie.info