Bezdomni nie jeżdżą w Dolomity na narty, więc to nie oni przywieźli koronawirusa. I jak na razie nikt nie słyszał, żeby bezdomny z Opola chorował na COVD-19, albo żeby miał objawy podobne do silnego zapalenia płuc.

– Dlatego od początku epidemii, kiedy z wolontariuszami rozdawaliśmy jedzenie, zawsze mieliśmy na twarzy maseczki, żeby to im czegoś nie przynieść – mówi siostra Aldona Skrzypiec, jałmużnik biskupa opolskiego Andrzeja Czai.

– Oni naprawdę przychodzili głodni, było widać po nich – dodaje siostra Aldona. – A teraz, podczas epidemii, po jedzenie przychodzi coraz więcej osób młodych. Jeszcze niedawno bezdomni mogli złapać dorywczą robotę, a teraz nic. Więc bez pomocy giną.

Na przełomie marca i kwietnia, kiedy opustoszały ulice, bo ludzie nie wychodzili z domów, bezdomny nie użebrał drobnych, bułki, czy papierosa. Restauracje, cukiernie pozamykane, a normalnie w kontenerach ląduje jedzenie, które jedzą bezdomni.

– Najlepsze ciasto, jakie jadłem, to te, które wyrzucają z cukierni Europejska – mówi 54-letni Artur. Nie potrafi powiedzieć od ilu lat jest bezdomny.

– Na tyłach opolskich restauracji też można się stołować, bo zawsze coś wyrzucają – dodaje. – To znaczy, jak były otwarte. Kiedy wszystko pozamykane, to bieda. Teraz mogą liczyć wyłącznie na to, co od wolontariuszy dostaną.

Kiedy wybuchła epidemia, została zamknięta jadalnia u ojców Franciszkanów. Teraz cztery razy w tygodniu zupę oraz tyle samo kanapki rozdają na skwerku przed kościołem Franciszkanów wolontariusze ze stowarzyszenia „Nadzieja” i Fundacji „Zupa w Opolu”. Z kanapkami wychodzi też brat Franciszkanin. To jedyny punkt, gdzie „niebieskie ptaki” mogą teraz jeść.

– Robimy to na zlecenie opolskiego MOPR-u, dzięki któremu częściowo możemy sfinansować to jedzenie – wyjaśnia siostra Aldona. – Ale ten projekt obliczony jest na pięćdziesiąt osób, a do nas przychodzi ponad setka. Na resztę więc przeznaczamy pieniądze ze stowarzyszenia oraz diecezjalnego konta na potrzeby ubogich.

„Niebieskich ptaków” nie policzy

– Ikar w Opolu, prowadzony przez PCK, też przygotowuje dla biednych i bezdomnych posiłki, ale mogą z nich korzystać wyłącznie osoby, które są zarejestrowane w ich systemie – mówi siostra Aldona.

Bezdomni, którzy przychodzą na skwer przed kościołem Franciszkanów, nie figurują w systemie żadnej instytucji. Niektórzy są poszukiwani przez policję za drobne przestępstwa, nie ujawniają się wiec z premedytacją, inni już nie zawracają sobie głowy takimi sprawami.

To są bezdomni spod mostu, którzy śpią w altankach, albo na… cmentarzu.

– Bo przy umrzykach spokojniej i nikt nie napada – próbuje żartować Artur. Normalnie na skwerze, podczas rozdawania posiłków Artur rozmawia z wolontariuszami. Ci pomagają bezdomnym w wielu sprawach, od wypełniania dokumentów, po opatrywanie ran. Ktoś zgubił dokumenty, rumuńscy Cyganie muszą mieć prawo pobytu, a dla kogoś potrzebny pilny detoks. To wszystko załatwia stowarzyszenie „Nadzieja”.

– Przychodzą też prosić o buty, bo stare mają sznurkami powiązane – opowiada Grzegorz, wolontariusz ze stowarzyszenia „Nadzieja”. – Ale najważniejsza jest w tym wszystkim rozmowa. Bezdomny musi poczuć, że traktuje się go jak człowieka.

– Ciągle mamy na uwadze to, że nie można się gromadzić, więc  rozdajemy te paczki żywnościowe. I czekamy na koniec pandemii – mówi siostra Aldona.

Na koniec pandemii wolontariusze z „Nadziei” czekają jeszcze z innego powodu.

– Już moglibyśmy otworzyć Dom Nadziei, ale koronawirus krzyżuje nam plany – wyjaśniają Grzegorz i Maciej, wolontariusze z „Nadziei”.

Dom Nadziei, czy Dzienne Centrum Pomocy Osobom Bezdomnym i Ubogim.

Matka Boska Potłuczona

Od ulicy Książąt Opolskich wchodzimy do budynku, który jest częścią Domu Księży Emerytów, potem schodzimy do pomieszczeń piwnicznych. Wszystko pachnie świeżością, toalety, natrysk i jeszcze jakieś pomieszczenia. Wszystko w kolorze cappuccino.

– A tutaj miejsce dla pani Ireny, no, pani fryzjerki – poprawia się siostra Aldona.

Irena już w Opolu zasłynęła jako fryzjerka dbająca o strzyżenie bezdomnych.

– W ciągu trzech miesięcy z pomocą boską udało się to wszystko zrobić – mówi siostra Aldona, myśląc o Domu Nadziei.

Właśnie przywieźli pralkę, dla tych, którzy będą chcieli sobie coś przeprać. Siostra przywiozła kosze na śmieci i kilka innych drobiazgów, co pozwala powiedzieć, że dom dzienny na bezdomnych już czeka.

W centralnym miejscu głównego pomieszczenia wisi obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Znaleźli go, kiedy wydobywali jeszcze wszystko z piwnicznego chaosu.

– Wizerunek jest z porcelany, a był w kilku częściach i udało się go skleić – tłumaczy Grzegorz.

– To taki symbol, „sklejania” życia naszych bezdomnych – dodaje siostra Aldona z charakterystycznym sobie uśmiechem.

Obok sali głównej, na ponad 40 osób, pokój dla terapeuty. Albo psychologa.

Z głównego pomieszczenia wędrujemy do kuchni, gdzie też już wszystko dopięte.

Maciej i Grzegorz tłumaczą, że bezdomni są częścią naszego społeczeństwa.

– Nie są obok, ani poza nami, a są z nami – stwierdza Grzegorz. – Więc jedzenie, to profanum, każdemu się należy. A to ma być miejsce, gdzie, jeśli zechcą, jak w świetlicy będą przebywać od poniedziałku do soboty.

Rysiu miał szczęście

– Teraz musimy zdobyć pieniądze na to, żeby zatrudnić w placówce osoby na stałe – dodaje siostra Aldona. – Nasi wolontariusze są często, ale nie mogą być zawsze.

Grzegorz i Maciej mówią, że wyjście do bezdomnych mają wpisane w harmonogram swojego tygodnia, a jak jest potrzeba, to są codziennie. Czasem straż miejska zgłosi, że gdzieś koczuje bezdomny, to idą wtedy zobaczyć, co można zrobić dla człowieka.

Ilu jest bezdomnych, którzy śpią pod mostem, w altankach, czy opuszczonych ruderach?

– Sporo – mówią wolontariusze.

Ryszard kiedyś mieszkał na złomowisku, w zezłomowanym aucie, ale od roku ma prawdziwy dach nad głową.

– To nie jest mieszkanie, a lokal użytkowy, a właściciel pozwolił nam ten lokal wyremontować i urządzić dla Ryszarda, a on sobie tam zamieszkał – wyjaśnia siostra Aldona. – Standard życia bardzo mu się poprawił.

Czasem jakąś pustą ruderę zajmuje kobieta, ale tych jest zdecydowanie mniej, bo na ulicy trudno przeżyć samotnej kobiecie.

Jest taka dziewczyna w ciąży, która w lipcu będzie rodzić. Ale pije na umór, jest z chłopakiem, który jest po Monarze. Już było dobrze, bo wynajęli mieszkanie, on miał pracę, ale znów w rozsypce.

Inna para mieszka po piwnicach, kobieta też jest w ciąży, ojciec dziecka jest obecnie w więzieniu. Ta kobieta skończyła studia, ale widać to nie przeszkadza, żeby wylądować na ulicy.

Teraz wolontariusze oprócz jedzenia rozdają wszystkim maseczki, środki dezynfekujące.

– Ile jeszcze trzeba im rozdać? I ilu? – zastanawiają się. Ale „niebieskich ptaków” nigdy nie policzy. Ktoś stale ubywa, ktoś przybywa…

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.