Robiony przez ojca Roberta Makulskiego smalec na Jarmark Franciszkański w Opolu jest jak oratorium smaku, z kilkunastoma składnikami. Ciągle udoskonalany i przygotowywany z kucharską pasją, bo też w przeszłości wybrał taki zawód. – Konkretnie ten zawód to „aparatowy przetwórstwa mięsa” – dodaje ojciec Robert Makulski z opolskiego kościoła franciszkanów. – Miałem być kucharzem, ale klasa miała już komplet, więc wybrałem masarstwo.

Postać. Dyrygent, który żadnej pracy się nie boi

fot.Jolanta Jasińska-Mrukot

Ale to muzyka była zawsze na pierwszym miejscu i zdystansowała wszystkie inne jego pasje. Po zawodówce, jak mówi, miał tchnienie, że chciałby zostać misjonarzem.

– Żeby służyć Panu Bogu i zwiedzać świat. Wówczas wyjazd za granicę wiązał się z prestiżem – opowiada. – Ale wtedy o misjach wiedziałem tyle, co z obrazka…

Pierwszą pracę magisterską napisał na teologii – o wpływie muzyki sakralnej na kształtowanie wspólnoty liturgicznej. Drugą na wydziale muzykologii KUL-u, o historii organów i kulturze muzycznej w zakonie franciszkanów. W tym samym czasie studiował chórmistrzostwo na podyplomówce w Bydgoszczy. Doktorat uzyskał na opolskiej teologii, w Katedrze Muzyki Kościelnej i Wychowania Muzycznego.

Kiedy przemierzamy klasztorne korytarze, zanim dotrzemy do sali chóru św. Franciszka, ojciec Robert opowiada, że żadnej pracy się nie boi. Po pokonaniu tych labiryntów wchodzimy do dużego pomieszczenia, w którym stoją porozstawiane w bezpiecznej odległości stojaki na nuty w oczekiwaniu na chórzystów.

– W pierwszych latach chór spotykał się w refektarzu – mówi ojciec Robert, który 13 lat temu założył chór św. Franciszka w kościele Franciszkanów i jest jego dyrygentem. W kościele, który stał się już sławny z propagowania muzyki.

– Tutaj była kiedyś pralnia złożona z dwóch pomieszczeń, więc  pralnię przeniesiono do piwnicy – mówi, prezentując salę. – Nauczyłem się kłaść płytki i używać klei, a zacząłem od demolki tego pomieszczenia, które trzeba było wyremontować. Dopiero pod koniec remontu poprosiłem o pomoc fachowca.

Głos nie ślizga się po ścianach

Głosy chórzystów docierają do każdego zakątka świątyni franciszkańskiej.

– Stare świątynie charakteryzują się dobrą akustyką – tłumaczy franciszkanin. – Nasz kościół pochodzi z XIII wieku, więc nie pojawiają się zawirowania fal, zdudnienia, równoległe odbicia, jak niejednokrotnie w nowych świątyniach. Tak więc w różnych miejscach kościoła brzmi ten sam utwór, a zupełnie inaczej się go słyszy. Im bardziej krzywe ściany w kościołach, to tym lepiej dla akustyki.

Kiedy więc zaczną śpiewać Gregoriankę, inaczej usłyszą ją wierni przy figurze św. Antoniego, inaczej od strony św. Franciszka, a jeszcze inaczej docierają dźwięki w części, gdzie usytuowana nekropolia Piastów Opolskich.

W nowych kościołach wszystko jest laserowo i komputerowo wyliczone, więc głos będzie się ślizgał i odbijał po ścianach, co nie jest dobre.

– W kościołach barokowych stawiano dużo figur, ten głos się równomiernie rozpraszał, a przez sprzęty drewniane pogłos się zmniejszał, tam do kilku sekund wybrzmiewało echo – opowiada ojciec Robert z pasją. Zdradza tym swoje zacięcie pedagogiczne, bo od 15 lat jest wykładowcą muzyki kościelnej w Seminarium Duchownym Katowicach-Panewnikach.

Już po chwili na stole ląduje kilka tomów.

– Chór musi mieć swoją kronikę – kwituje ojciec Robert, dyrygent. Najwyraźniej tradycja musi być zachowana nawet w czasach światłowodów i sieci najnowszej generacji. W tych odręcznych zapisach każdy chórzysta ma swój udział, oprócz zdjęć i wykonywanych utworów, są osobiste refleksje, przepełnione emocjami.

„Baliśmy się, że się nie uda, ale było dobrze” – to wpis na pierwszej stronie. Wtedy zaśpiewali Ofertorium Jana Kwiatkowskiego. Zabrzmiały soprany, alty, tenory i basy.

– Ale każdy chór cierpi na brak głosów męskich, bo panowie boją się śpiewać. Panie są bardziej odważne – zauważa ojciec Robert.

Gregorianka – balsam dla ducha

Kto we współczesnym świecie chce być głosem w chórze, do tego śpiewać utwory z renesansu, baroku, romantyzmu? I często utwory związane z kalendarzem kościoła, bo co innego chór śpiewa w adwencie, a jeszcze co innego w czasie Wielkanocy.

Okazuje się, że wielu chce śpiewać.

– W chórze mamy sędziego, lekarzy, była też sprzątaczka, wiele innych zawodów się pojawiło – opowiada ojciec Robert. – I nie jest powiedziane, że ktoś poradzi sobie lepiej, a ktoś inny gorzej.

Niektórzy przyszli już z pewnym przygotowaniem, inni nagle w wieku dojrzałym zapragnęli śpiewać w chórze.

– Z każdym jest tyle samo pracy – podkreśla dyrygent franciszkańskiego chóru. – Nawet z takim, który jest muzykiem i ma wiele lat nauki za sobą. Tutaj chodzi o to, że mamy utwór, którego trzeba się nauczyć i w pewnym stopniu wyzbyć swoich przyzwyczajeń.

Jedni znają nuty, a dla innych to absolutna chińszczyzna, ale ojciec Robert uważa, że ludzie potrafią się osłuchać. I nauczyć trudnego utworu.

– Początkowo to było takt po takcie, jakichś drobnych fragmentach – kontynuuje. – I nie ma siły, żeby się nie nauczyć. Bo jak ktoś chce rozwijać talent, to pan Bóg zawsze pomaga. Najważniejsze, żeby się nie zniechęcać.

Podczas pierwszego naboru było sporo ludzi, ale potem jak to w chórze – jedni przyszli, inni odeszli.

– Ale trzon, jedenaście osób, jest od samego początku. Już nikt do chóru nie napływa – zaznacza ojciec Robert. – I mamy już trzecią parę, która poznała się na chórze, założyli rodzinę i mają dzieci.

Do każdego z chórzystów podchodzi indywidualnie, bo jak mówi, każdy z nich ma swoją historię.

– Chórzyści to moje dzieci – dodaje po chwili z uśmiechem, choć od niektórych chórzystów jest pewnie młodszy.

Zdejmuje z półki obrazek, upominek od grupy „Dyrygujący gwiazdami”, to o ojcu Robercie. Na innym jest w T-shircie „Najlepszy Ojciec”, to też upominek.

Jeśli więc ktoś nadal się zastanawia, co robi w chórze sędzia, pielęgniarka, lekarz, to nie powinien się dziwić.

– Przez dwie godziny zapominają o swoich problemach, wchodzą w inne klimaty, w harmonię i rytmiczne bicie serca, to co ich uspokaja i angażuje – tłumaczy ojciec Robert. – Wprowadza w zupełnie inny świat. To jest terapeutyczne, bo jest odpowiednia tonacja, odpowiednie tempo i odpowiednia harmonia. To wszystko współpracuje ze sobą, uspokaja i wlewa nadzieję.

Są też sukcesy chóru. Pierwsza płyta z kolędami św. Franciszka „Do nabycia tylko w renomowanym punkcie sprzedaży ziół”, bo ten święty to patron ekologów. I drugie miejsce na I Festiwalu Chórów w Aleksandrowie Kujawskim.

Trzeba iść swoją drogą

Miał cztery lata, kiedy w przedszkolu zaczął grać na harmonijce ustnej.

– Grałem ze słuchu, albo potrafiłem zagrać, albo nie – śmieje się ojciec Robert. – Czasem mówiłem, że nie zagram, bo nie potrafię.

Potem było ognisko muzyczne w klasie akordeonu, w Częstochowie, a następnie klasa gitary i zespół oazowy. Grali na mszach.

Kiedy poczuł to tchnienie, że droga zakonna to jego ścieżka, stukał do drzwi kilku zakonów.

– Pauliści, Salezjanie, Werbiści – wymienia. – Czyli te zakony, z których wyjeżdżano na misje, bo ciągnęło mnie w świat.

Mówi, że wikary z jego parafii Piotra i Pawła w Częstochowie, podrzucił myśl, że w pobliżu są Franciszkanie i przyjechał ojciec prowincjał. – Idź, zapytaj – poradził.

– Moje pierwsze pytanie do ojca Joachima Mazurka było takie, czy można z waszego zakonu wyjechać na misje – wspomina z uśmiechem. – Ojciec Mazurek wówczas mi odpowiedział: „Dawaj papiery i już jedziesz”.

To „już” trwało jednak zdecydowanie dłużej. Kiedy jego koledzy w 1988 roku jechali na festiwal rockowy do Jarocina, on w Jarocinie w zakonie franciszkańskim rozpoczynał roczny postulat, który w jego przypadku trwał trzy lata.

– Robiłem maturę, a potem był nowicjat, a dalej studia – wspomina ojciec Robert.

Czy franciszkanie to był ten zakon, do którego miał trafić?

– To zawsze się odkrywa, to było wrastanie i zżycie się z tą rodziną franciszkańską – odpowiada. – Na początku jak wstępowałem do zakonu św. Franciszka, to nawet nie wiedziałem, kto to jest św. Franciszek. Daleki był od mojej świadomości, dopiero potem zacząłem się o nim uczyć. Nawet nie podobał mi się habit franciszkański, bo nie znosiłem brązowego koloru. O, kolor czarny, biały, ale nigdy brązowy. Ale tak się do niego  przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie teraz innego habitu.

W zakonie jest jak w życiu i rodzinie

A na misje nigdy nie pojechał.

– Wtedy misje znałem z obrazka, później z opowieści tych, którzy na nie wyjeżdżali – przyznaje. – A u mnie to były takie pierwsze przebłyski i chęć przeżycia przygody, na pewno by się to różniło w zderzeniu z rzeczywistością.

Ale dostał inną misję do wypełnienia.

– I jestem z niej bardzo zadowolony – dodaje.

Przyjmuje i to, że mając wykształcenie muzyczne zajmuje się budowlanką, układa kafelki, a na jarmark franciszkański topi „tony” smalcu.

– Bo zakon to wspólnota, więc trzeba wypełniać różne zadania, a czasem dopiero ich się uczyć, tych, które aktualnie są potrzebne – mówi ze zrozumieniem ojciec Robert. – Pełni się więc różne funkcje, zawsze to jest odpowiedzialność przed swoim sumieniem i przed Bogiem.

Wybór zakonnej drogi to nie jest łatwa sprawa.

– W zakonie jest jak w rodzinie – zaznacza. – Jeśli są konflikty i niezrozumienie, to najlepiej iść do kaplicy przemodlić i uspokoić się. Przetrwać huragany, które   wiadomo, że przeminą, że to nic stałego. I najlepiej się myśli, w taki odpowiedzialny sposób, kiedy jest się ze wszystkimi pogodzony, wtedy łatwiej podejmuje się różne decyzje.

Czy były momenty zawahania w jego życiu?

Ojciec Robert odpowiada błyskawicznie i bez namysłu, że wahania to ludzka sprawa.

– W życiu jest tak, że czasem chciałoby się gdzieś uciec, czasem nachodzi myśl: czy jeszcze to wytrzymam? – przyznaje. – Ale okazuje się, że to wszystko mija, a z wrogów czasem robią się przyjaciele. Tak to już jest, że człowiek człowiekowi potrafi nieba uchylić, a nieraz obrzydzić życie. Ale takie sytuacje trzeba ofiarować woli Bożej i opatrzności, wtedy wszystko dzięki Jego łasce wychodzi na dobre.

Jolanta Jasińska-Mrukot

Postać. Dyrygent, który żadnej pracy się nie boi

fot. Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Jeden komentarz

  1. To takie pouczające dla tych którzy się wahają czy warto coś zaczynać jak się mało na tym znam? ..jak się okazuje warto i można osiągnąć bardzo dużo a nawet bardzo dużo ,mam nadzieje ze wytrwam w swoich zamierzeniach tzn.śpiewać w chórze o.Robert robi wszystko oby się udało ,ma święta cierpliwość nawet dla tych którzy nie znają się na nutach 😂

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.