– Powrotu do czasów sprzed 2004 roku, kiedy Polska weszła do Unii, nasza wieś by nie przeżyła – mówi Herbert Czaja, prezes Opolskiej Izby Rolniczej w latach 2002-2019, który w 2004 roku wprowadzał opolskich rolników do Unii Europejskiej.

– Możemy nie zgadzać z niektórymi pomysłami na rolnictwo w Brukseli, ale o wyjściu z Unii Europejskiej może mówić tylko laik i oszołom, który się na niczym nie zna – podkreśla Herbert Czaja. – To nie jest tak, jak za Breżniewa, kiedy świat był podzielony na kapitalizm i socjalizm. Teraz gospodarka świata jest rynkowa.

Upadek polskiej wsi to byłoby jedno.

– Bo nie wspomnę już o upadku reszty Polski po wyjściu z Unii – dodaje były prezes opolskiej IR.

Dopłaty hektarowe, które popłynęły na polską wieś, od początku były traktowane jako ekstra pieniądze, choć przed wejściem do Unii rolnicy nie dowierzali, że je otrzymają. Ale otrzymali i po 2004 roku nasza wieś przeżyła skokowy rozwój i mówi się teraz, że to ona na wejściu do Unii skorzystała w Polsce najwięcej.

A przecież dopłaty hektarowe to tylko część pieniędzy, które popłynęły na polską wieś. Trzeba też pamiętać o funduszach na rozwój wsi, choćby budowę kanalizacji, wodociągów i dróg dojazdowych do pól, czy pieniądzach pozwalających rozwijać pozarolniczą działalność gospodarczą. Ważną, przy zmieniającym się obliczu wsi, gdzie coraz mniej ludzi utrzymuje się z rolnictwa. Zapomnieliśmy już także o funduszach przedakcesyjnych, o których dzisiaj się mówi, że najłatwiej było po nie sięgać.

– Te pierwsze dwa, trzy lata dopłat, to były ekstra pieniądze i było widać, jak polska wieś się odbija – wspomina Herbert Czaja. – Ludzie odczuli te „zastrzyki” finansowe, bo pieniądze za produkcję rolną były takie same i dodatkowo wpadała dopłata, te prawie dwa tysiące do hektara ziemi.

Ziemia nabrała ceny

To prawda, że po 2004 roku nie wszyscy tak od razu mogli sięgnąć po unijne fundusze na nowe maszyny rolnicze.

– Jak ktoś miał mniejsze gospodarstwo, to nie brał, ale i bez tego sobie radził – dodaje Herbert Czaja. – Rolnicy, odkąd weszliśmy do Unii, mieli gotówkę, więcej niż poprzednio, więc wielu zaczęło za swoje odnawiać sukcesywnie swój park maszynowy.

Na polach pojawiły się traktory i kombajny zachodnich producentów, a zaczęła zmieniać swoje oblicze. Zmianę na lepsze odczuły nawet te najmniejsze gospodarstwa, o których mówiono „socjalne”, z nadmiarem rąk do pracy, których wcześniej często nie było stać na węgiel. One dopłaty niekoniecznie przeznaczały na rozwój produkcji rolnej, ale raczej na węgiel i coś do domu, co w efekcie także przyczyniało się do poprawy jakości życia.

Mali zaczęli też wydzierżawiać ziemię większym rolnikom, biorąc nie tylko pieniądze za dzierżawę, ale także dopłaty hektarowe.

– Zgodnie z przepisami dopłata należy się temu, kto uprawia tą ziemię, ale tak się niestety dzieje, że sąsiad mówi: „Chcesz moje hektary, to bierz, ale dopłaty moje” – tłumaczy Herbert Czaja. – Na czterech, pięciu hektarach nie ma szans na utrzymanie rodziny, więc szuka się innej pracy i wydzierżawia ziemię komuś, kto rozwija gospodarstwo, ma ponad czterdzieści hektarów.

Przy produkcji roślinnej te 40 ha to dziś minimum, żeby gospodarstwo dawało godziwy zysk. Jest też coraz więcej rolników, którzy mają 100 i więcej, więc już same dopłaty sekatorowe przynoszą znaczny dochód.

Ziemia nabrała ceny i trudno ją kupić.

– Jeszcze rząd PO-PSL wprowadził ograniczenia zakupu gruntu największym rolnikom, czyli tym, którzy mieli powyżej 300 hektarów ziemi – mówi Czaja. – Teraz PiS mocno egzekwuje ten przepis, jak ktoś ma powyżej 300 hektarów, to nie powiększy gospodarstwa z państwowego funduszu ziemi. Pozostaje tylko prywatnie. To jest taki sygnał władzy dla społeczeństwa, że ten wielki rolnik to latyfundysta i kułak.

Pola mniej, ziarna więcej

A gdyby Polska wyszła teraz z Unii Europejskiej?

– Teraz dopłata hektarowa wynosi tysiąc złotych rocznie i jeśli nawet nic nie urośnie, bo pogoda nie taka, to i tak się utrzymam – mówi Herbert Czaja. – A jak urośnie na polu i sprzedam, to podwójnie spływają pieniądze. Bez tych pieniędzy z dopłat każda klęska pogodowa odbiłaby się mocno na gospodarstwie. A jeśli rolnik ma kredyty, bo kupił maszynę, a to dotyczy większości gospodarstw, to byłaby katastrofa. Po wyjściu z Unii wrócilibyśmy do czasów, kiedy wieś była uboga.

Przede wszystkim jednak po wyjściu z UE stracilibyśmy rynki zbytu żywności, zwłaszcza ten największy, czyli Niemcy.

– Towary rolne, które im sprzedajemy, są ogromnej wartości – podkreśla Herbert Czaja.

Przed 2004 rokiem w Polsce uprawiano 18 mln hektarów ziemi. Przed wejściem do UE wynegocjowaliśmy, że dopłaty będziemy otrzymywać do 14 mln hektarów.

– A dziś w Polsce uprawiany areał to około dziesięć milionów hektarów – dodaje Herbert Czaja.

Gdzie się podziało 8 mln hektarów?

– Drogi, obwodnice i osiedla podmiejskie, to wszystko powstawało na jakichś gruntach, tak ubożały uprawne hektary – wyjaśnia były prezes Izby Rolnej. – Jeżeli to była szósta klasa, to słabych ziem nie szkoda, ale powstawały też na dobrych gruntach.

Pomimo okrojenia polskiego areału gruntów uprawnych niemal o połowę, nadal produkujemy 27 mln ton zbóż. Ponadto produkujemy więcej niż jesteśmy w stanie zjeść, bo na zaspokojenie naszego rynku wystarczy zaledwie 4 mln ton zbóż.

– Po prostu mamy już lepsze odmiany zbóż, lepsze technologie, to wszystko tak działa, że przy mniejszym areale produkujemy więcej – wyjaśnia były prezes opolskiej Izby Rolniczej. – A jak przystało na bogacący się kraj, to statystycznie chleba zjadamy mniej. Wolimy mięso.

Ten postęp, w rolnictwie i cywilizacyjny, zawdzięczamy Unii.

Pierwszy padnie rolnik, potem reszta

A gdybyśmy wyszli z Unii Europejskiej, co zrobilibyśmy z nadprodukcją zboża?

– Do państw zachodniej Europy już byśmy ziarna nie sprzedali – podkreśla Herbert Czaja. – Niewiele też można sprzedać na wschód, poza tym za liche pieniądze tam się sprzedaje. A rynki Dalekiego Wschodu, czy Afryki nie dość, że odległe, to wymagają dużych umiejętności negocjacyjnych. I trudno byłoby tam godziwie sprzedać, bo tamte kraje do bogatych nie należą.

Byłoby gorzej, niż w latach 90., kiedy rolnikom trudno było sprzedać zboże i po żniwach stali w kilometrowych kolejkach przed silosami. Starsi to pamiętają…

– Polska zawsze była postrzegana jako kraj rolniczy, więc w pierwszej kolejności po wyjściu z Unii rolnicy dostaliby najszybciej po grzbiecie – mówi Herbert Czaja. – Co byłaby za radość, że urodzaj w danym roku, skoro żadnego pożytku w tym nie ma, bo wszystko leżałoby w magazynie?

Polexit zapoczątkowałby na wsi całą kaskadę negatywnych wydarzeń. Najpierw ucierpieliby rolnicy, potem padną także wszystkie te firmy, które na wsi pełnią rolę usługową. Rolnik już nie skorzystałby z usług miejscowego fryzjera, a po dawnemu strzygłaby go żona.

 

– To nie tylko fryzjerzy i kosmetyczki – dodaje Herbert Czaja. – Na wsi mamy też stolarzy, dekarzy, firmy sprzedające nawozy, pasze, nasiona, czy zajmujące się serwisem maszyn rolniczych – dodaje Herbert Czaja. – Oni wszyscy padną, wraz ze swoimi pracownikami.

Natomiast żony rolników musiałaby się obejść bez modnych ciuchów i kosmetyków, co odczułyby sklepy w miastach. Tych zamożnych rolników, takich pełną gębą, relatywnie może nie jest zbyt wielu, ale np. w Opolu ich żony stanowią liczącą się i pożądaną grupę klientek w najdroższych butikach opolskich galerii (gdzie przez personel nazywane są „farmerkami”).

Utopilibyśmy się w mleku

Najtrudniej po wejściu do UE mieli hodowcy bydła mlecznego, którzy nie dostają żadnych dopłat. Chcąc sprzedawać mleko musieli swoje obory doprowadzić do unijnych norm sanitarnych. Wiele kontrowersji budziło usuwanie gniazd jaskółczych, czy wyganianie kotów z obór. Nieżyjący już Wilhelm Beker, wieloletni prezes spółdzielni mleczarskiej w Oleśnie, opowiadał, iż w dzieciństwie myślał, że ten najlepszy gospodarz, który ma najwięcej gniazd jaskółczych w oborze. A po wejściu do Unii obora musiała się stać sterylną halą produkcyjną.

Te obory zostały wyremontowane i doposażone dzięki funduszom unijnym. Wiele z nich dość szybko stało się naprawdę miejscem, gdzie zaczyna się produkcja żywności.

Początkowo skup mleka był kwotowany, to znaczy hodowca mógł wyprodukować tylko tyle, ile zakładała przyznana mu kwota, ani litra więcej. Ale od kilku już lat produkcja mleka została uwolniona i można produkować tyle, ile się chce.

– Kto odważył się na początku zainwestować i zwiększyć produkcję mleka, to wygrał – mówi Herbert Czaja. – I nie znam już rolnika z dziesięcioma krowami. To za mało, żeby mieć z tego zysk. Dzisiaj hodowca musi mieć co najmniej pięćdziesiąt krów.

To hodowcy dość często dają zarobić kilkuhektarowym rolnikom, dzierżawiąc od nich ziemię, żeby mieć zieloną masę dla bydła. A i bez tego 1000 złotych do hektara najwyraźniej sobie radzą.

Produkujemy morze mleka, a mleczarnie mają swoje rynki zbytu. Wspomniana mleczarnia z Olesna sprzedaje je do Niemiec.

– Tylko do Niemiec Polska sprzedaje 130 miliardów litrów mleka, do tego mamy jeszcze inne europejskie rynki zbytu – mówi Herbert Czaja. – Wiele spółdzielni, także na Opolszczyźnie, zrzeszyło się sprzedając mleko i przetworzone produkty do wielu krajów europejskich. Ale po wyjściu z Unii Europejskiej to wszystko by padło.

To byłaby katastrofa

Co stałoby się ludźmi zwalnianymi z mleczarń oraz innych firm będących w łańcuchu rolnictwa? Nagle wskaźnik bezrobocia wzrósłby do takiego, jaki mieliśmy w Polsce przed wejściem do Unii Europejskiej. Znalezienie pracy za granicą byłoby już bardzo trudne, bo wyjście z UE oznacza także koniec strefy Schengen, ruchu bezwizowego oraz swobody zatrudnienia w każdym kraju Wspólnoty.

Jakby wyglądałaby wtedy nasza opolska wieś?

– Wróciłyby dawne powojenne czasy – mówi Czaja. – Duży rolnik musiałby szybko zlikwidować swoje duże specjalistyczne gospodarstwo, bo nie miałby już dla kogo produkować. Jak dawniej więc miałby krowę, żeby wyżywić rodzinę, trochę zboża, ogródek i kury. Po prostu powrót do przeszłości. Na wsi się z głodu nie umiera, gorzej byłoby tym w mieście.

Większość ludzi (w tym także mieszkańcy wsi, którzy bezpośrednio nie żyją z rolnictwa) nie zdaje sobie sprawy z dramatycznych konsekwencji Polexitu. Politycy jednak o nich wiedzą, mimo tego dla doraźnych celów obecna władza igra z ogniem. Szykując różne radykalne zmiany wprowadza akcent odbicia sobie poczucia gorszości. I na takich strunach pogrywa, obiecując zrekompensować niezadowolonym, którzy na transformacji niewiele zyskali. Ale to kłamstwo, bo pośrednio wszyscy zyskali, choć tego może nie widzą. Za to po wyjściu z Unii wszyscy popadną w biedę i każdy to mocno odczuje.

Przy tej antyeuropejskiej narracji zwłaszcza młodzi mogą odnieść wrażenie, że ktoś nas do tej Unii na siłę wpychał.

– A my przecież chcieliśmy do niej wejść – podkreśla Herbert Czaja. – Kiedy jeździliśmy jeszcze przed 2004 do Niemiec, to widzieliśmy tam te nowoczesne gospodarstwa. Na pewno nasi rolnicy chcieli wejść do Unii, bo wiedzieliśmy, że na tym nikt nie straci. Widzieliśmy też, że następuje koncentracja ziemi, a tym malutkim rolnictwo w ogóle się nie opłaca. My to przechodzimy teraz, co było widoczne wtedy w Nadrenii Palatynacie. Winnice były tam coraz większe. Powiększały się kosztem tych małych, od których dzierżawiono ziemię, a oni musieli szukać zajęcia gdzie indziej.

– Wspólnota Europejska jest jak każda wspólnota, trzeba się dogadywać i negocjować – dodaje były prezes opolskiej Izby Rolniczej. – A tym, którzy myślą o wychodzeniu z niej, współczuję braku rozeznania i braku inteligencji.

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.