Z Tomaszem Kuneckim, niepełnosprawnym kierowcą rajdowym, instruktorem aktywnej rehabilitacji o opiekunem mieszkań chronionych rozmawia Jolanta Jasińska-Mrukot

Rozmowa. O życiu, koniach mechanicznych i seksie

fot. Tomasz Kunecki/ archiwum prywatne

– Dość swobodnie pan rozmawia o wypadku i swojej niepełnosprawności.

– Bo to przeszłość, mam to wszystko odrobione, przerobione. Dzisiaj jestem 46-letnim mężczyzną, wtedy w dniu swoich dziewiętnastych urodzin leżałem na stole operacyjnym. I po raz drugi się urodziłem. A dzień wcześniej zdarzył się ten wypadek, siedziałem obok kierowcy, z całej czwórki ja wziąłem wszystko na siebie (uśmiecha się). Mówię tak, bo oni po obserwacji wyszli ze szpitala, ja zostałem na długo, długo… ze złamanym kręgosłupem, połamanymi żebrami, zmiażdżonym mostkiem i przebitym płucem. Tak naprawdę, to trzy razy się rodziłem, trzy razy byłem już po tamtej stronie, bo pojawiły się powikłania pourazowe. Dziewiętnaste urodziny uznałem za najpiękniejsze i najważniejsze w dotychczasowym życiu. Bo podarowano mi życie.

– Tak od razu pogodził się pan z nowym życiem?

Był straszny bunt. Odechciało się wszystkiego, nikogo nie słuchałem. Pół roku byłem bez życia. Proszę popatrzeć, to był 1994 rok, nazywano to następstwem nieszczęśliwego wypadku i niechęcią do życia. Życie niepełnosprawnych w tamtych latach było bardzo trudne i nieciekawe. Zaczynając od tego, że nie było internetu, więc samemu trzeba było budować wiedzę na temat swojego nowego życia. Ale to hartowało. Jednak przyszedł moment, że człowiekowi zachciało się na nowo żyć i zaczęło to nabierać sensu. Pan Kazimierz, którego poznałem niedługo po wypadku, przy piwku opowiadał mi, że w czasach komuny podjeżdżała do niego wołga i pytali, co potrzebuje: „Talon na pralkę? Talon na dywan? Może coś innego? Wie pan, chodzi o to, żeby pan się nie pokazywał na pochodzie. Bo nie możemy pokazywać ułomnego społeczeństwa”. Wtedy się mówiło, że na wózek i do okna, niech się patrzy. To było wszystko. To się zmieniało, same zmiany architektoniczne już pokazują, te zmiany.

– To „nowe życie” pokrzyżowało pewnie młodzieńcze plany?   

Owszem, bo to było sportowe życie, grałem w siatkówkę, więc miałem wiele pomysłów. Ale tak się wydarzyło, więc całkowicie trzeba było życie pozmieniać. Siatkówka jest sportem paraolimpijskim na siedząco, ale to są sportowcy po amputacjach, po Heine-Medina. W moim przypadku było to niemożliwe. W tym czasie różne sporty się przewijały, między innymi tenis ziemny, po trzech miesiącach trenowania pojechałem na mistrzostwa Polski i wróciłem z jakimś minimalnym sukcesikiem. Więc ta wola walki sportowca we mnie się pojawiła. A potem z moim pilotem miałem takie powiedzenie, że będzie grubo, albo wcale (śmiech)!

– No właśnie, rajdy samochodowe…

Kierowca rajdowy we mnie siedział od zawsze (śmiech).

– Ma pan sukcesy?

– Moim największym sukcesem rajdowym było to, że siadłem za kierownicę i po wypadku zrobiłem prawo jazdy. Wcześniej bez prawa jazdy jeździłem po poligonie w Nysie. Zresztą wielu kierowców rajdowych tam trenowało, choćby Andrzej Badora i Paweł Dytko. Po wypadku, jak już miałem „prawko”, to mi było czegoś mało, więc zrobiłem krok do przodu. Z tenisem zerwałem, bo miałem kontuzję za kontuzją. Raz, drugi, trzeci siadłem do auta jako pilot, potem się przesiadłem. Na początku liczyło się, że ukończyliśmy rajd, druga sprawa, że byliśmy cali z pilotem. Była też radość, kiedy pokonywałem osoby pełnosprawne, której o wiele łatwiej w prowadzeniu samochodu. Pamiętam pierwszy wielki sukces, kiedy zostaliśmy wicemistrzami Opolszczyzny, a za nami było wielu pełnosprawnych kierowców. Potem kolejne dwa sezony byliśmy mistrzami Kierowcy Roku Opolszczyzny, a sporo chłopaków, którzy zaczynali zawodową swoja karierę, właśnie rozpoczynało od tych naszych eliminacji. Potem na Śląsku mieliśmy dobre miejsca. I pojechałem na puchar Polski i okazało się, że miałem najsłabszy samochód, ale wywalczyłem czwarte miejsce dające zawsze niedosyt. Jechałem z Krzysztofem Borowym, moim trenerem i przyjacielem. On trenował niejednego mistrza Polski a nawet Roberta Kubicę. Następni moi piloci siadali ze mną, wiedząc, że mogą tylko zaufać moim rękom. No i były kolejne rajdy.

– Po tym wypadku miał pan odwagę jeździć?

Jakbym się bał, to nie wsiadłbym do auta. Jak już mówiłem, albo grubo, albo wcale. Pewnie, że rozsądek czasem się pojawia, więc człowiek przyhamuje. Na rajdach jest tak, że się jedzie między drzewami mocno ponad setkę i nie zastanawiam się nad tym, że na jednym z nich człowiek mógłby się zawinąć. Wtedy wyłączamy myślenie, a włączamy adrenalinę. I jedziemy… Tutaj dziesiąte, setne, tysięczne sekundy trzeba rwać na każdym zakręcie, szykanie, nawrocie…

– Czuje się pan niepełnosprawnym, skoro pan wygrywa ze zdrowymi?

– Pogodziłem się z tym, że jestem człowiekiem z niepełnosprawnością.

– Rozumiem, ale zastanawiam się, czy takie określenie niepełnosprawność we współczesnym świecie powinna istnieć. To, że pan kieruje autem rękoma, a wyłączone ma pan nogi, to ma pan trudniej, ale żyje zwyczajnie. Może więc powinniśmy mówić raczej o dysfunkcji ruchu?

– To jest temat do przemyśleń i analiz. Jednak medycyna nie zrobiła jeszcze takiego kroku, jeśli chodzi o mnie. Chociaż wiele się zmienia, na przykład odciętą kończynę można to poskładać. Czy sama transplantologia. A niepełnosprawna osoba może swobodnie odnaleźć się we współczesnym życiu. Kiedy trafiam na zaproszenie do szkół, czy jakiś instytucji, to pytam, co to jest niepełnosprawność? Wówczas dochodzimy do wniosku, że każdy jest w pewnym stopniu niepełnosprawny, bo ma taką sferę, której nie jest w stanie rozwinąć.

– Czyli ktoś może być świetnym naukowcem, ale nieudacznikiem życiowym. Albo sportowcem z wynikami, ale nieudacznikiem w innej sferze?

Rozmowa. O życiu, koniach mechanicznych i seksie

– Właśnie tak! Żaden człowiek nie jest tak sprawny, jakby tego sobie życzył, więc można tylko do tego dążyć. Tylko jako osoba niepełnosprawna musiałem się wszystkiego od nowa uczyć. Osoba zdrowa, kiedy za późno wstanie, działa pach, pach… i biegnie do roboty. Osobie niepełnosprawnej tak szybko już nie jest. Chociaż potrafię pomalować sufit i ściany.

– Z perspektywy wózka? 

– Trzeba znaleźć odpowiedni sprzęt, który będzie przedłużeniem ręki (śmiech). Nawet można zawieszać firany, czy myć okna. Jako instruktor aktywnej rehabilitacji często na obozach mówię, żeby ktoś otworzył okno. Kiedy słyszę „pan zwariował”, to im pokazuję, że wystarczy mop, miotła i już otwarte okno. Jak trzeba będzie rozładować przyczepę cegieł, to rozładuję. Jak jadę samochodem i złapię kapcia, to wyjmuję lewarek, odkręcam koło, wrzucam do bagażnika, biorę zapasówkę i jadę dalej. Bo samo życie to rehabilitacja, sport może być poszerzeniem, takim dodatkiem.

– Czy pytania o seks osób niepełnosprawnych też się pojawiają?

– Te pytania pojawiają się od niedawna, kiedyś tego nie było. Nie było, bo do niedawna temat seksu nawet u osób zdrowych był egzotyką. Trzeba więc zawsze odczekać, żeby stało się normalnie. Teraz zakiełkowało w świadomości, że osoba niepełnosprawna może żyć normalnie. Pytanie o seks pojawia się, kiedy prowadzę spotkania z niepełnosprawnymi, najczęściej u młodych chłopaków. Ale u dziewczyn też: „Czy ja będę mogła uprawiać seks?”. Przecież człowiek tak został stworzony i nie można udawać, że tematu nie ma. Wiele filmów zrealizowano na ten temat, które pokazują, że seks osób niepełnosprawnych nie jest czymś złym. Istnieje coś takiego jak rehabilitacja seksualna, więc pojawiła się asystentka świadcząca usługi niepełnosprawnym. To jest już w Czechach, Holandii, u Niemców, we Francji, Hiszpanii. To jest normą. Więc przychodzi asystentka np. do tetraplagików, czyli czterokończynowo porażonych. I to nie jest akt całkowitego zbliżenia, ale akt bliskości, otwierania na siebie. Oddziaływania na psychikę człowieka.

– Czy pan też na początku zadawał pytania o seks?

Pojechałem na pierwszą w Polsce konferencję na temat seksu osób niepełnosprawnych, którą zorganizował prof. Lew-Starowicz ze swoim synem. Przyjechali na nią profesorowie z Danii i Szwecji. Wcześniej nie miałem komu zadawać takich pytań. Chociaż podpytywałem, jak to można zrobić, bo ta fizyczność stała się inna. Zaczęli ze mną rozmawiać, wtedy seksuolog otworzył mi oczy, że tak też można uprawiać seks. Zacząłem więc doświadczać tego nowego życia, które okazało się całkiem przyjemne i fajne. Teraz, kiedy pytają mnie młode osoby, to mówię im, żeby najpierw odrobiły lekcję ze swojej fizyczności, potem wrócimy do pytania o seks.

Są małżeństwa, gdzie on i ona są na wózku.

Przychodzi moment, kiedy poczują, że czegoś w ich życiu brakuje i chcą mieć dziecko. Teraz w Polsce jest bardzo dużo klinik, które mogą pozaustrojowo w tym pomóc.

– Jakie pytania pana zaskakują?

– Kiedy pytają mnie, dlaczego moja dziewczyna jest pełnosprawną osobą, wtedy mówię żartobliwie, że dwie osoby niepełnosprawne w łóżku to już większy problem niż jedna niepełnosprawna. Ale tak też w życiu jest. Poza tym feromony fruwają, czy to osoba zdrowa, czy niepełnosprawna, to jest bez znaczenia. Znam małżeństwo, ona zdrowa i śliczna, on tetraplagik czterokończynowo porażony. Nie jest łatwo, ale chcą być razem. Oni są szczęśliwi i żadne ludzkie krzywe spojrzenia nie mają na to wpływu. A najbardziej mnie rozbawia, kiedy ktoś się boi wejść ze mną do windy, żeby się nie zarazić niepełnosprawnością.

– To pewnie żart.

– Ani trochę nie żartuję. Wielu moich znajomych ma podobne doświadczenia, że ktoś się ich bał, albo przestrzegał dzieci, że się zarażą od niepełnosprawnością od osoby na wózku. To po prostu całkowita nieświadomość. Ale trzeba mieć dystans do siebie, to mówię wszystkim niepełnosprawnym osobom. A co do żartów, to na spotkaniach zawsze pytam, co jest najfajniejszego w związku z facetem na wózku?

– Nie wiem.

– Gość na wózku nigdy nie odejdzie. Co najwyżej odjedzie (śmiech). Tutaj chodzi o dystans, jeszcze raz o dystans, niezależnie od sytuacji, które nas spotykają. I trzeba mieć jakąś pasję w życiu.

– No właśnie, teraz w pana życiu pojawiły się konie, i nie mechaniczne, ale prawdziwe.

Często pytają mnie ludzie, po co ci konie, skoro na nich nie jeździsz. Odpowiadam im, że to są konie, na które patrzę. Jadę do moich koni i patrzę, co u nich się dzieje. A jazda konna będzie, bo czekam na konia „bez dołu”, czyli takiego, który nie reaguje na łydkę siedzącego na nim człowieka. To konie do hippoterapii, bo przy mojej spastyczności gdybym go ścisnął łydkami, to by wystrzelił do przodu (śmiech).

                     

 

 

 

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.