W XXII Regionalnym Konkursie Literackim "Ze Śląskiem na ty" jury nie uznało jednogłośnie, że któraś praca w IV kategorii wiekowej (uczniowie szkół ponadgimnazjalnych i dorośli) jest absolutnie doskonała i zasługuje na pierwszą nagrodę. Dlatego nie było w tym roku pierwszej nagrody w tej kategorii. Jury zgodziło się jednak, że najlepszą pracą były "Przyjezdne dziewczyny" autorstwa Heleny Knapik. Oto ta praca:

Przyjezdne dziewczyny

Wakacje w 1956 roku zostały skrócone o cały miesiąc. Były to ostatnie wakacje w ich życiu i nie wiadomo, dlaczego ktoś wymyślił, że mają trwać do końca lipca. Ich dorosłość była przecież jeszcze formalna, naznaczona ukończeniem osiemnastu lat, a dla nich przypieczętowana  dodatkowo zdaniem matury, co określano "egzaminem dojrzałości". Faktycznie nie były ani dojrzałe do samodzielnego życia, ani zaopatrzone w pełnię wiedzy potrzebnej do wykonywania zawodu.

Pod koniec roku zjawili się w ich szkole przedstawiciele różnych zakładów pracy z ofertami zatrudnienia. Opowiadali co i jak produkują w swoich fabrykach, jakim dysponują zapleczem socjalnym oraz gwarantowali dach nad głową. Żaden z abiturientów nie zadał wtedy choćby jednego pytania przedstawicielom. Nie wiedzieli o co pytać, a już nikomu nie przyszło do głowy, aby zapytać o wysokość wynagrodzenia. Ten element życia jakby ich nie dotyczył. Byli onieśmieleni, a pytanie o pieniądze było… no, nie na miejscu. Już na apelach porannych w szkole zakodowano im, że pracować będą dla Polski, a nie dla fortuny.

Otylia zdecydowała się na pracę w Fabryce Obuwia w Otmęcie, zachęcona malowniczą, pełną zieleni i cichych, czystych domków okolicą. Z natury swej romantyczka, wybrała ten sielankowy krajobraz.

Z krakowskiej wsi rodzinnej, położonej na cyplu ukształtowanym przez ujście Dunajca do Wisły, miała do pokonania trasę około 300 km, co wcale jej nie przerażało. Jeździła parę razy tą trasą w czasie nauki, czy to na ferie, czy na wakacje.

Kryśka Witkacz miała krótszą drogę. Pochodziła ze wsi Biadacz, którą od czasu do czasu wychwalała – jaka to ładna, czysta, uporządkowana.

Właściwie dopiero w ostatnim roku nauki zaprzyjaźniły się, a raczej zakolegowały. Przylgnęły do siebie jakoś, tak…

Kryśka była harda z figlarnie radosnymi oczami, w których czaiły się jakieś diabliki. Obdarzona przez Stwórcę niewysokim wzrostem i raczej niemrawymi ruchami całej postury, nie pasowała do Otylii, gibkiej, grającej ostro w "kosza", ale cichej i potulnej. Hardość Kryśki, niektórzy mówili nawet wulgarność, stanowiła dla niej pancerz ochronny, zewnętrzny. Musiała bronić się przed uszczypliwymi, złośliwymi uwagami kolegów, zwłaszcza Jurka, który niemal na każdej przerwie międzylekcyjnej wykrzykiwał tak, żeby wszyscy słyszeli – "cześć Baryłka".

Kryśka odgryzała się – mit zwei Eier.

– Coś tam mruczysz pod nosem, a nie powiesz mu raz, dobitnie, że jest zakutym rycerzem – podpowiadała Otylia.

– Mówię mu gorzej.

– Jak to gorzej?

– U nas, gdy ktoś powie tak, jak ja, to wystarczy – wyjaśniła Krysia.

– A cóż to znaczy?

– To nic innego, tylko ciul z dwoma jajami, ale wystarczy powiedzieć "mit zwei Eier" z niemieckiego, a każdy wie, że jest to ciul do potęgi.

Kryśka rzadko traciła rezon. Na wykładach z technologii i budowy maszyn dyrektor pokazał im nakrętkę rzymską  i objaśniał jej działanie, ale musiał przerwać, bo Kryśka wypaliła – "Ja pier..lę taką nakrętkę". Dyrektor spokojnie, acz stanowczo wywołał Kryśkę – "Witkacz wstań! Co powiedziałaś?"

Krysia z niewinną, przekonywującą miną oświadczyła:

– "Panie dyrektorze, ja naprawdę pierwszy raz widzę taką nakrętkę."

Zaakcentowała dobitnie końcówkę "….wszy". Zyskała w oczach czelodki uczniowskiej, a głównie w oczach chłopców. Ucichły powitania Jurka – "cześć Baryłka".

Umówiły się w Opolu, gdzie Otylia miała czekać na Krysię, żeby razem dotarły do Otmętu. Czekała trzynaście godzin, zjadając przez ten czas wszystkie kromki chleba z masłem i cztery jajka na twardo. Wypiła trzy herbaty i choć nadal nie opuszczało jej pragnienie, musiała wytrzymać aż do przyjazdu Kryśki, licząc, że ta przywiezie jakąś lemoniadę. Nie przywiozła. Napiły się dopiero wieczorem, wody z kranu w hotelu robotniczym, gdzie je zakwaterowano.

Na miejsce dotarły tuż po zakończeniu pracy przez pierwszą zmianę. Stanęły przed bramą z tekturowymi walizeczkami, zawierającymi niezbędne rzeczy. Mama Otylii uszyła jej na tą wyprawę  nocną koszulę z perkalu, w niebieskie gwiazdki, który kupiła za całotygodniowy zbiór jajek z gniazd wymoszczonych przez kury w rozwalającej się stodole. Stodoła była przewiewna, upleciona z wikliny.

Portier chciał je odesłać z kwitkiem, twierdząc, zgodnie z prawdą. że nikogo już nie ma w fabryce. Kryśka, słysząc śląską gwarę portiera, nie dała za wygraną. Z pokorą raczyła zauważyć: "Przeca widzę, że jakieś łażą, a godocie, że żodnygo ni ma." Otylia, ta "dojrzała maturzystka", rozryczała się i rozmazała. Złamały w ten sposób służbową, sztywną postawę portiera Juraszka. Wziął do ręki słuchawkę telefonu, wykręcił jakiś numer meldując się regulaminowo – "Tu sam jo, a tam kto na aparacie?"

Po krótkiej chwili jeszcze raz pociągnął oczami po bezradnych dzierlatkach i kazał czekać. Wziął jakiś bloczek formularzy i wypisał skierowanie na nocleg do hotelu robotniczego męskiego. Może pomylił się, bo nie był juniorem, a na jego twarzy można było doliczyć się wielu bruzd, wyrytych przebytym frontem wojennym, wschodnim.

Otylia nie mogła doczekać się pierwszej wypłaty. Przesłała matce część zaliczki, jakiej udzielono jej w pierwszym dniu pracy, a raczej w dniu załatwienia formalności. Wiedziała, że ostatnie pieniądze matka wydała na jej podróż do Otmętu. W dodatku chciała jak najszybciej dać matce znać, że może mieć nadzieję, że to, na co liczyła, nie poszło na marne, że coś z tej edukacji Tećki – tak mama zwała Otylię, będzie w przyszłości. Już nie będzie musiała sprzedawać masła o sera, żeby dołożyć do stypendium.

Ani Otylia, ani Kryśka nie nauczyły się w Technikum Mechanicznym remontu maszyn obuwniczych. Z takimi maszynami i urządzeniami spotkały się po raz pierwszy. Znały tokarkę, czy frezarkę, ale nie wiedziały, co to jest ćwiekarka. Praktyki odbywały w zupełnie innych zakładach. Umiały trochę konstruować, trochę kreślić, wiedziały co to jest tolerancja i pasowanie.

Przydzielono im pracę w dziale głównego mechanika. W biurze tym, oprócz sekretarki, pracowało czterech mężczyzn. Trzech z tej czwórki wykonywało rysunki techniczne części maszyn, aby tokarze i szlifierzy mogli wykonać zepsutą część do ćwiekarki, czy perforowarki. Tylko jeden z mężczyzn legitymował się wykształceniem średnim. Pozostali byli praktykami – samoukami, ale w swojej pracy bili na głowę Kryśkę i Otylię. Czuły to i widziały, z trudem ukrywając swoje braki edukacyjne.

Przy desce kreślarskiej pracowało dwóch młodych chłopaków. Jeden z nich urodzony był w Otmęcie, a drugi w pobliskiej Smolarni. Przyjęli dziewczyny przyjaźnie, choć z lekkim dystansem, nieśmiałością może. Były to , bądź, co bądź, dziewczyny po maturze, co w jakiś sposób je nobilitowało, w pojęciu Alojza i Huberta. Poza tym nie były to dziewczyny "ich", nie pochodziły ze Śląska. Kryśka nie ujawniała znajomości gwary śląskiej, nawet nie wspominała, że jest ze wsi. Może chciała udawać dziewczynę obytą w świecie, może mądrzejszą, może… Kto wie, co Kryśka miała zgromadzone w swoim Ja.

Młodość, w swej prostej szczerości, bez niuansów i kurtuazji szybko łamie dystanse i opory. Tak też stało się z personelem głównego mechanika. Sam główny mechanik był człowiekiem przyjaznym i wyrozumiałym dla młodych głów, buszujących w chmurach. Dziewczyny czuły się w jego dziale bardziej podopiecznymi, niż pracownikami. Otylia przyszła kiedyś do niego, cała zapłakana i roztrzęsiona, po obronę. Hubert wetknął jej do kieszeni fartucha karteczkę zapisaną w języku niemieckim. Treść przetłumaczył jej "pan od inwestycji" – Alfred, ale wszyscy zwracali się do niego Frejdi. Otylia też.

– Panie Frejdi – poprosiła cała purpurowa – co mi ten Hubert napisał?

Frejdi wziął kartkę z ręki Otylii i przeczytał: "Das Mädchen für alles". Cały rozbawiony powiedział wesoło – "Jesteś dziewczyna do wszystkiego".

Otylia rozryczała się i rozmazała, jak dziecko. Było jej tak bardzo wstyd. To znaczy, że jestem ladaco, można mnie do wszystkiego namówić – myślała. Nie pomogły tłumaczenia całego zespołu, że widocznie podoba się Hubertowi, bo jest ładna, wesoła, dobrze gra w szczypiorniaka, itd., itp. Nie przekonały jej pocieszające pochwały i dlatego poszła wyżalić się i oskarżyć Huberta przed głównym mechanikiem

– Panie kierowniku – mówiła pociągając nosem – proszę powiedzieć coś Hubertowi. Ja nie jestem dziewczyna do wszystkiego! Co on sobie myśli?!

– A co, Hubert ci tak powiedział? – spytał kierownik uśmiechając się lekko pod nosem.

– Nie, nie powiedział, a napisał, po niemiecku, na kartce i włożył mi do kieszeni.

– No to się ciesz, zamiast płakać!

Przygarnął ją lekko do siebie gestem ojca i poklepał po ramieniu. Nie były to czasy, gdy ciepłe, pocieszające gesty nazwano by molestowaniem.

Późniejsze zachowanie Huberta miało ją przekonać, że włożona karteczka była formą zalotów. Powiedział kiedyś do niej nieśmiało:

– Otylia, pódź sam ino, coś ci powia.

Otylia była już trochę oswojona z gwarą śląską i samym Hubertem. Podeszła do jego deski kreślarskiej i zamiast słuchać, co Hubert mówi, patrzyła z zachwytem, ale też z lekką zazdrością, na czyste, dokładnie i fachowo wykonane rysunki jakiejś części do dziurkarki. A Hubert zaproponował niedzielną randkę.

– Otylia, ja przyjadę po cie motoratem, a ino wiraż, a nie wiraż, a już to gro, ja?

Nigdy nie poszła na spotkanie z Hubertem, choć bardzo go polubiła, za szczerość, prostolinijność i zwykłą ludzką dobroć. Wybierały się, co prawda, razem z Kryśką do jego domu w Smolarni, ale pojechała tylko Kryśka. Otylii zabrakło odwagi i śmiałości.

– "Jeszcze Hubert pomyśli, że za nim latam" – wykręcała się przed Kryśką.
Wiedziały, że matka Huberta została uprzedzona o ich "przyjezdnym" pochodzeniu, a dziewczyny "przyjezdne" w oczach starszej generacji śląskiej, to takie, które wcale, ale to wcale nie mają wstydu. A wstydem określano na przykład objęcie dziewczyny przez chłopca ramieniem w miejscu, gdzie ktoś mógł zobaczyć. Zresztą matka Otylii też byłaby zgorszona takim widokiem. To nie uchodziło, nie uchodziło. Fakt faktem, "przyjezdne" zachowywały się odważniej, swobodniej. Nie wstydziły się pójść na basen i rozebrać do stroju kąpielowego. Takiego "negliżu" nigdy nie dopuściłyby się dziewczyny tamtejsze.

W hotelu robotniczym, który przydzielono im już na stałe, mieszkały razem z dziewczynami śląskimi, pochodzącymi z odleglejszych wsi. Wiele nauczyły się od nich w niedługim czasie. Wspólnie szydełkowały, sztrykowały (robiły na drutach), pichciły smakołyki we wspólnej kuchni.

Otylia bardzo polubiła śląską gwarę. Znajdowała w niej wiele podobieństw do zwrotów, jakich używano w jej podkrakowskiej wsi. A pan Gołąbek – pan "złota rączka" – rozśmieszał ją czasem do łez. Powtarzała jego rozmowy w rodzinnym domu:

– No ja, chopie, a skiż czego? To ciepnij to o rzyć i ferting". No ja, toż ci padom, ciepnij giździe pierzyński. Toż żodno frelka nie obejrzy się na takiego karlusa.

Zżyła się z tym folklorem, z tą niby twardą, brutalną gwarą, ale zawierającą ciepło, otwartość i szczerość.

Najtrudniejsze były pierwsze dni, miesiące. Tęskniła za domem, za klimatem rodzinnej wsi. Otmęt był faktycznie cichym, zielonym osiedlem, ale ta sielska atmosfera jedynie łagodziła trudniejsze nastroje.

Inne środowisko, praca, wstawanie o piątej godzinie, dbałość o jadło i odziewek. Zdana tylko na siebie, często bezradna, popłakiwała i myślała o jednym – wrócić do domu. A wracać nie był po co. Przypomniała sobie o tym po czterech miesiącach, gdy przyjechała na Boże Narodzenie.

Ciepło, przytulnie i bezpiecznie, ale bardzo, bardzo ubogo. Trzeba było wracać, aby przesłać matce parę złotych, chociaż wiedziała, że ma na głowie spłatę pożyczki. Jadąc do domu na święta chciała się jakoś pokazać. Niech widzą we wsi, że pracuje i zarabia na Zachodzie. Wzięła w fabryce pożyczkę, aż tysiąc złotych, i kupiła ciepły, zimowy płaszcz za dziewięćset złotych. Dług trzeba było spłacać przez pięć miesięcy – kalkulowała, a więc z pięciuset złotych, które pozostaną na cały miesiąc nie bardzo wystarczy na wysyłkę. Przyszła wiosna i znowu trzeba brać pożyczkę, bo za ciepło w zimowym, brązowym paltociku.

Kupiła porządny, modny wówczas, gabardynowy płaszcz wiosenny i czarne zamszowe czółenka. Tak ubrana pokazywała się w kościele, a czasem w kinie, jedynym intelektualnym miejscu rozrywki. Do fabryki biegała – zawsze biegała spóźniona – w wytartym prochowcu z czasów szkolnych. Peszyło ją, gdy Hubert pytał ni to z litości, ni złośliwie:

– Dziołcha, a ile lot bedzies łazić w tym derlitku?

Chciała się odciąć, ale skwitowała tę zaczepkę krótkim stwierdzeniem – Nie twoja sprawa.
Nie była zadowolona z tej miernej riposty, ale nie było jej stać na żartobliwie uszczypliwą, która by ją satysfakcjonowała.

Hubert nie był elegancikiem, ale matka ubierała go czysto i stosownie do pory roku. O modzie nie myślała, choć od zmagań wojennych upłynęło ponad dziesięć lat. Matce Huberta też nie było lekko. Wojna zabrała jej męża, a małe poletko dostarczało zaledwie jarzyn i paszę dla hodowanego drobiu i dwóch krów. Głównym źródłem utrzymania były zarobki Huberta.

Zwierzył się Otylii z tej miernoty bytowej podczas przeprowadzki biura głównego mechanika do nowo wybudowanych warsztatów. Przenosili tę całą graciarnię chyba przez trzy dni. Znaleźli więc w zamieszaniu czas na bardziej osobiste rozmowy. W pewnym momencie Hubert ni stąd, ni zowąd zapytał:

– A co, ty myślis pewnie, że jo Niemiec?

Zastanowiło to pytanie Otylię, zupełnie wyrwane z kontekstu rozmowy. Popatrzyła na Huberta zdumionymi oczami, odwróciła głowę i po chwili zastanowienia składała dłuższe wyjaśnienie:

– Nie zastanawiałam się nad twoją nacją, czasem tylko myślałam, że chociaż jesteś hardy i bezpośredni, to twoje oczy kryją przyjaźń, dobroć. W moim rodzinnym domu nigdy nie prowadzono rozmów na temat "inności" pochodzenia. Moja matka również pozostała bez męża, a my bez ojca i nie miała na głowie tylko jednego Hubercika, ale gromadkę, bo aż siedmioro dzieci. Nie będę ci opowiadać, co jedliśmy, ani w czym chodziliśmy ubrani, bo nie uwierzysz. Matka nie miała ani czasu, ani siły z nami rozmawiać. Kazała nam być skromnymi i nie pozwalała kraść. To była cała nauka. Ja wojnę, a właściwie jej koniec pamiętam jak przez mgłę, ale jeden fragment pamiętam wyraźnie.

W naszym domu kwaterowało dwóch niemieckich żołnierzy – podobno pochodzili z Sosnowca. Spali na podłodze – ubitej ziemi, którą matka przykryła grubą warstwą słomy. My, po dwoje, troje w łóżkach. Wszyscy kotłowaliśmy się w jednej izbie, bo drugiej nie było czym ogrzać. Była mroźna i śnieżna zima.

Żołnierze przychodzili z walk przemoczeni do bielizny, suszyli mundury i buty na piecu, który zajmował jedną trzecią izby. Pewnego dnia nie poszli w bój. Wtedy jeden z nich chwycił siekierę i wybiegł z domu jak oparzony, żeby przed nalotami samolotów narąbać drzewa. Drugi siedział i płakał. Otrzymał list z Sosnowca, że zginęła jego cała rodzina. Trzymał w garści fotografię, na której siedziała na krześle młoda, ładna dziewczyna – jego żona. Pozostawił tę fotografię w naszym domu, nie wiem dlaczego. Pozostawił również cały prowiant i karabin, z którym Matka biegła za nim co tchu, cała wystraszona. A gdy go wreszcie dopadła, on chwycił karabin i z całą wściekłością rzucił w pobliskie krzaki.

Jak widzisz, Huberciku, nie on wywołał tę przeklętą wojnę, a jego serce musiało ją samotnie przegrać. Nic go ta wojna nie obchodziła, podobnie, jak nie obchodzą ani ciebie, ani mnie obecne rozruchy robotników w Poznaniu, bo nie wiemy, o co w tej zawierusze chodzi.

Kto inny naraża życie, a zupełnie kto inny odnosi korzyści. Tak Hubert. Smutne to i bezsensowne. Dlatego nie pytaj mnie, co ja myślę o tobie, bo to bez znaczenia chyba, czy ktoś jest Niemcem, Polakiem, Francuzem czy Rosjaninem. Ważne, aby nie zatracić miana – Człowiek!

– Fanzolisz. Przeca wiem, że Poloki nienawidzą Niemców – podsumował Hubert.

Chwycił w ręce dość ciężkie biurko, które z całą siłą i wściekłością rzucił na wózek akumulatorowy, ale po chwili, powiedział:

– I mocie recht!

– Nie rzucaj tak mocno, bo nie będziesz miał na czym tyłka posadzić – upomniała Huberta Otylia.

-A z tym prawem do nienawiści jest różnie. Nie można nienawidzić wszystkich, zwłaszcza, że religia katolicka przykazuje eliminować to uczucie z serc ludzkich, a ty przecież wierzysz w Boga. Wierzysz, co? Ja mam za mało lat i niewiele wiedzy, żebym mogła zrozumieć, jaka przyczyna spowodowała euforię w narodzie niemieckim na cześć Hitlera. Kryzys gospodarczy, a nawet głód nie może wyzwalać w człowieku bestialstwa, chęci niszczenia, upokarzania i znęcania się nad drugim człowiekiem w sposób niewiarygodny. Przecież Hitler sam nie mordował, miał do tego celu całe zastępy ludzi. Co ja mówię?! – ludzie, jacy ludzie?! Czy te zastępy zbrodnicze czyniły tę hańbę tylko za obiecane im posiadłości, wszelkiego rodzaju profity, wygodne posady, za panowanie wreszcie nad całą Europą?! Na mój rozum, Huberciku – NIE!

Nawet chyba nie urodzili się z duszami zbrodniczymi i służalczymi, ale dokonano zbrodni na nich samych, okaleczając ich umysły, aby wciągnąć ich w takie bagno, w nieludzką hańbę.
Świat poszedł na skróty i nie bawiąc się w wybiórczość, przypisał tę totalną zagładę całemu narodowi niemieckiemu.

Przeczytałam, co prawda z nudów, książkę Anny Segers i nudy okazały się bardzo interesujące. Dowiedziałam się, jak wielu Niemców cierpiało podobnie jak inne narody.

Agnieszka – sekretarka Głównego Mechanika podeszła do nich z hałdą jakichś papierzysków i rozładowała smutne rozważanie mówiąc:

– Popatrz Hubert, jak jakaś "simona" zapuszcza na ciebie żurawia.

Wówczas wiele dziewcząt czesało fryzury "ala simone".

Po trzydziestu latach znowu nadeszła moda na fryzury "ala simone". Otylia nie mieszkała już od dawna w Otmęcie, ale pozostała na Śląsku Opolskim.

Gdy jej córka zaczęła czesać modną fryzurę, przypomniał jej się Hubert, fabryka i te beztroskie lata. Myśli i wspomnienia napierały coraz mocniej. Nie wytrzymała. Późnym sierpniem pojechała z mężem w te okolice. Odnalazła dom Huberta, pytając o nazwisko Wilaszek.

Poznała go od razu, choć znikła jego kruczoczarna czupryna. Szczupła i prosta jak świeca sylwetka dawała świadectwo ciągłej jeszcze witalności. W oczach pozostała hardość, prawda i życzliwość. Spotkanie nie było spontanicznie radosne. Hubert mrużył oczy i jakby nie dawał wiary temu, co widzi. Podał rękę na powitanie, niejako z rezerwą. Lekko zakłopotany, trochę onieśmielony, a czerwień piwonii oblała jego policzki.

– No, coś ty taki, jak trzydzieści lat temu? – zachichotała Otylia. – Dobrze widzisz, to ja, Otylia. Przyjechałam na obiecany wiraż motoratem.

Ten żart rozładował skrępowaną nieco atmosferę. Gościnności nie było końca. Niedzielne popołudnie w domu Wilaszków wypełniło się gwarem, śmiechem i brzękiem szkła.

Podobnie jak Hubert kiedyś, tak teraz Otylia zadała mu znienacka prowokujące pytanie:

– A co ty Hubert, nie w "Faterlandzie"? Tak teraz wszyscy jadą i szukają korzeni, nawet ci, którzy wiedzą doskonale, gdzie one wyrosły. Zbierają jakieś glejty i na siłę chcą udowodnić, że ich nacja zaczyna się tam, gdzie dobrobyt, gdzie błyszczą "metaliki", a regały sklepowe uginają się od czekolad.

– Nie opętała cię ta pogoń za… – urwała nagle.

Brązowe, psie oczy Huberta zaiskrzyły się ogniem, a charakterystyczna purpura oblała nawet uszy i szyję. Tę nagłą zmianę dostrzegła chyba tylko Otylia. Spuściła oczy, zawstydzona jak nastolatka, tym niefortunnym pytaniem. Gdy je znowu podniosła Hubert był już trochę bledszy i starał się chwycić równowagę myśli i dobrać do myśli słowa, które za chwilę wyrzucił z siebie.

Zaczął głośno tak, aby wszyscy słyszeli, nie tylko Otylia, choć jej chciał powiedzieć przede wszystkim:

– Nie, jo jechołem do twojej Galicyji, gdzie się wykludziłaś, ino ty przyjechołaś na Ślonsk. Jo korzenie mom tu sam. Mom co żryć i moi tyż. Widziałaś te brzozy, jak jak się wjiżdżo? Takich nie ma nikaj! Ty zapuściłaś korzenie tukej i uwidzis co twoja czelodka tyż tu ostanie. Tyla ci ino powia.

– Hubert, po co zarozki tak ostro fanzolisz? – niespodziewanie dla niej samej weszła w gwarę Otylia.

Chciała to wszystko załagodzić. Nie przyjechała z zamiarem wyrządzenia Hubertowi przykrości, a przeciwnie – chciała z nim poflirtować przekomarzaniem. Zatęskniła za tamtym czasem, za panem portierem Juraszkiem – "tu sam jo, a tam kto na aparacie?", za młodością i za motoratem Huberta.

– Moje pytanie było retoryczne Huberciku – wyjaśniła – ani przez chwilę nie pomyślałam o twojej emigracji, inaczej nie szukałabym cie tutaj, w Smolarni. Wiedziałam to już w tamtym czasie – w Otmęcie…

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Autorzy, którzy chcą, aby ich artykuły, napisane na łamach "Grupy Lokalnej Balaton" w latach 2013-2016, widniały na portalu informacyjnym Opowiecie.info proszeni są o przesłanie tytułu artykułu oraz zawartych w nim zdjęć na adres: news@opowiecie.info