Leszek Myczka: Zbliżają się święta, a my bezustannie o polityce. Tymczasem język polityki, szczególnie w ostatnich dwóch latach, jest paskudny. Próbujemy mówić o czymś innym, ale sytuacja jest taka, że właściwie wszystko przekłada się na politykę. Pan ostatnio sporo chorował i siłą rzeczy był bardziej odcięty od wydarzeń bieżących. Paradoksalnie: złapał Pan oddech przed świętami?
Henryk Lakwa, starosta opolski: Z perspektywy tych dwudziestu lat, kiedy jestem starostą opolskim, przygotowania do świąt są z roku na rok coraz trudniejsze. Polityka jest cały czas zakodowana w naszych głowach. Polityka lokalna, regionalna, ale także to co wyprawia się w Warszawie, w Europie i na świecie. Jednak tak od dwóch lat to już od wigilijnego poranka wyłączam się całkowicie. Taki rodzinny spisek: żona i córka dają mi tyle zadań, że nie mogę ani słuchać, ani oglądać niczego. Pichcę, ubieram, gotuję, porządkuję, przyprawiam, sprzątam, kroję, piekę, mieszam. Ale to pozorne wyłączenie się. W tyle głowy cały czas siedzą cyfry, fakty, zdarzenia. Kiedyś było łatwiej. Ten tydzień przed świętami był spokojniejszy. Tymczasem ta władza funduje nam przy okazji świąt coraz więcej zdarzeń, obok których nie da się przejść mimo – coraz trudniejsze czasy mamy albo sobie wmawiamy, że są coraz trudniejsze. Ja mam jeszcze taką sytuację, ze najbliższa rodzina, oprócz żony i córki, jest daleko. Nie spotykamy się ani z rodziną z Frankfurtu, ani z rodziną z Kolonii. Jedynie Skype hula od Wigilii nieustannie. Świąt, które pamiętam z młodości, z początków małżeństwa, kiedy jeszcze dziecko było małe, już nie ma. Choć może to również kwestia mego wieku. Organizm młodszy łatwiej się przestawiał na inne tory. Jest jeszcze jedna bardzo istotna kwestia: władze w Warszawie nie fundowały nam w tym czasie takich fajerwerków nienawiści, jak robią to dzisiaj. Szanowały ten czas. Ta władza, z Panem Bogiem i Ojczyzną na ustach, nienawidzi także podczas Świąt Bożego Narodzenia. Z racji funkcji odwiedzam domy dziecka, w których odbywają się spotkania opłatkowe. Pan też był w Tarnowie Opolskim, widział pan – nie są to najradośniejsze spotkania, choć zwykle są bogato oprawione. To skłania do refleksji nad sytuacją ludzi, nie tylko dzieci, którzy takich Wigilii jak pan czy ja w domach swoich mieć nie będą. I tu znów polityka. Bo niby dlaczego nie mogą mieć?
A Pana Wigilia w domu. Udziela się Pan czy chowa za przyniesionymi do domu papierami?
Moja Wigilia w domu to dziś skala mikro – tylko trzy osoby. I właśnie wówczas najłatwiej powiedzieć sobie: stop. W Wigilię już od rana mam inne zadania niż zwykle. Nie znoszę zmywania i to jest mi na ogół oszczędzane. Natomiast jeśli chodzi o gotowanie, to moja żona zawsze mówi: „wiesz, ty dobry jesteś do gotowania, ale potrzebujesz służącej”, bo po mnie lepiej rzeczywiście nie wchodzić do kuchni. Natomiast mamy swój scenariusz. Choć oboje jesteśmy autochtonami, oboje wywodzimy się z Prószkowa, to i tak nasze święta się różniły. Pierwsze wspólne święta to była wielka wojna o to, co będzie na stole. U mnie była grochówka, a u żony rosół z makaronem – co świadczy o jej ewangelickich korzeniach. Krakowskim targiem jest ostatecznie barszcz z uszkami z bułką smażoną na maśle. Ta bułka to pozostałość z mojej grochówki i ja jestem za nią odpowiedzialny. To chrupkie pieczywo jest przeze mnie robione też z namaszczeniem. Dwie długie bułki paryskie kroję w kostkę i smażę na maśle. Drugim moim zadaniem jest deser, też pozostałość mojego dzieciństwa. Deser trzywarstwowy: masa sernika na zimno z bakaliami i na to dwie warstwy galaretek z owocami. A na wierzchu jeszcze ustrojone „mon cheri”, albo „dominosteine” – to takie kostki marcepanowe. Przygotowanie tego deseru zajmuje ze trzy, cztery godziny. Trwa, bo ja to robię z namaszczeniem. Córka mi pomaga, a żona wrzeszczy że wszędzie są brudne gary. Poza tym ja lubię podjadać, choć od dziecka mi wpajano, że to nieładnie. W święta odsuwam od siebie telefon, aczkolwiek gdy gdzieś z daleka usłyszę jego dźwięk, to pilnuję. Jeśli tylko raz, to odpuszczam, ale gdy się powtarza, to odbieram. No i wówczas mam pół godziny z głowy, bo sprawdzam wszystko, odpisuję na SMS-y, życzenia. Na szczęście są to z reguły jedynie życzenia, a nie jakieś nieprzyjemne wiadomości. Kucharzem lepszym jest żona, a ja jestem takim – w pewnym sensie – męskim odbiciem Magdy Gessler. Lubię smaczne, ale jak mi coś tylko nie pasuje, to chyba strach mnie słuchać. Nie zostawiam suchej nitki. Uwielbiam degustować, uwielbiam jeść wszelkie nowości, ale jestem mięsożerny. W Wigilię córka i ja pościmy – żona nie. To kolejna różnica. I jeszcze jedna: żona przygotowuje sobie i je sos piernikowy. A tego przecież nie da się zjeść! To jest piernik z sosem warzywnym z czymś tam jeszcze i jest potwornie słodkie, ale podobno idealnie pasuje do ryby. My z córką tolerujemy ryby jedynie opiekane w zalewie octowej. Karp niby jest, ale to, jak w wielu domach, jedynie tradycja. Karp ma paskudne ości, których się boję. Nigdy nie jest wystarczająco odmulony i choćby nie wiem co, czuje się ten posmak. U nas króluje biała kiełbasa – tak jak na stołach ewangelików, czyli u żony. Starą recepturę tej białej kiełbasy ma Brzozowski w Przysieczy. Ta kiełbasa jest zupełnie inna niż znane nam białe kiełbasy. Jest rewelacyjna. Żona to je normalnie do kolacji, a my z córką gdy wracamy z Pasterki… Oj, zmieniły się te Święta. My jesteśmy rodziną, w której się śpiewa. Śpiewamy kolędy, ale też nie jest to to, co dawniej. Wystarczy włączyć telewizor i natychmiast ma się te same utwory w mistrzowskim wykonaniu. To trochę zniechęca do własnej produkcji. Choć to chyba jest jedynie usprawiedliwieniem faktu, że coraz więcej czasu w święta spędzamy jednak przed telewizorem. Kiedyś nie do pomyślenia. Zresztą, co tam w tej telewizji kiedyś było… A teraz: no proszę! W drugi dzień Świąt koncertujemy w Prószkowie. Kolędy i nowe pastorałki. Zapraszam o czternastej, 26 grudnia w kościele pw. Św Jerzego. „Proskauer Echo” po długiej przerwie!
Niewielka liczba osób przy wigilijnym stole to większa szansa na intymność. W wielu domach wieczerza wigilijna przeradza się w gigantyczną polityczną dysputę.
Jesteśmy we własnym sosie i mamy zasady: ja nie mówię o tym, co dzieje się w pracy i podobnie żona. Ktoś obcy mógłby tę równowagę zachwiać. Proszę sobie wyobrazić, że zablokowaliśmy niektóre programy telewizyjne, żeby się nie denerwować. Człowiek przez przypadek coś włączy, zobaczy jedno ujęcie i masz, babo, placek. Polityka u nas w domu nie króluje, aczkolwiek czasami się za głowy chwytamy, bo inaczej się nie da.
Na drugą część rozmowy: „Poświątecznie” zapraszamy w przyszłym tygodniu!
Fot. melonik