Z Markiem Froelichem, prezesem Opolskiej Izby Rolniczej rozmawia Jolanta Jasińska-Mrukot

– Sejm przegłosował ustawę o zakazie hodowli zwierząt futerkowych. Jeśli zatwierdzi ją Senat, a wszystko na to wskazuje, fermy zwierząt futerkowych pójdą do likwidacji.

– Przecież to poważny problem, właściciele tych firm wybudowali je na kredyty,  za giga-pieniądze, które będą spłacać przez 15-20 lat. Teraz ktoś mówi im, że 12 miesięcy mają skończyć produkcję, a wielu z nich zastawiło ziemię, dom, po prostu wszystko, co mieli, żeby fermy wybudować.

– Nikt tego nie wziął pod uwagę?

– To jest dramat, jak ktoś politykę miesza z gospodarką. Ciekawe, jak to rozwiążą.

– O właścicielach ferm zwierząt futerkowych mówi się, że to rolnicy, a przecież to nie są producenci żywności.

– To są przedsiębiorcy, wielu z nich to rolnicy. Fermy zwierząt mięsożernych, bo tak trzeba powiedzieć o lisach, jenotach, czy norkach, rozwiązują w Polsce problem utylizacji odpadów drobiowych i wieprzowych. A tego nikt nie bierze dzisiaj pod uwagę. Jeśli więc zlikwidujemy te fermy, to nam produkt finalny podrożeje, czyli mięso drobiowe, wieprzowe i wołowe, bo przecież te pozostałe resztki z kur, świń i krów trzeba będzie zutylizować.

– W jaki sposób?

– Przez spalenie się utylizuje, więc z ekologią niewiele to ma wspólnego. To rozmowa na jeszcze inny temat. Opowiadający się za likwidacją ferm futerkowych nie mają pojęcia, jakie to wywoła konsekwencje. To będzie błąd, to już przerabiała Holandia, oni wycofali się z produkcji zwierząt futerkowych, a  cała produkcja zwierząt futerkowych przeniosła się do Danii.

– Ile takich ferm zwierząt futerkowych mamy na Opolszczyźnie?

– Pewnie ich za wiele nie ma, ale z tymi fermami powiązane są rzeźnie. Gdyby z jakiejś przyczyny taki producent nie odebrał tych resztek poubojowych, to rzeźnia leży. Przykładowo, z kurczaka zjada się 40 procent, podobnie w przypadku trzody, więc reszta idzie do utylizacji. Jak do ubojni trafia codziennie 100 ton, to właściciel rzeźni musi wywieźć codziennie 60 ton reszty poubojowej. W przeszłości, za czasów PRL, fermy lisów i norek mieli prominenci, to musiał być ktoś, kto miał zagwarantowane dostawy odpadów poubojowych, czyli darmowej paszy. To dawało ogromne pieniądze, więc nie każdy taką fermę mógł sobie założyć. Dzisiaj to podstawy gospodarcze ma, to już nie jest jak dawniej. Ale zniszczenie tej sfery będzie miało dalekosiężne konsekwencje.

– To jak powinno się ten problem rozwiązać?

– Nie twierdzę, że tutaj nie trzeba nic zmieniać. Pod hasłem ekologii dzisiaj się o tym mówi, a to przecież polityka. Gdyby chodziło o ekologię, to wystarczy zmienić kształt klatek dla np. norek. Bo tutaj nie chodzi o zwierzęta. Nie można tego robić tak, jak teraz to teraz chcą zrobić politycy. Likwiduje się cały dział gospodarczy bez liczenia konsekwencji w innych działach. To jest jak słuchanie ekoterrorystów, a to się źle kończy.

– Czy chce pan powiedzieć, że to można przeprowadzić, ale powoli, a nie rewolucyjnie?

– Takie zmiany przeprowadza się ewolucyjnie, bo to jest jeden gigantyczny organizm. Bo jeśli w czasach pandemii obroniliśmy się z całą produkcją rolną, to teraz, jeśli to przejdzie, będzie tąpnięcie i wszyscy dopiero zauważą, co się stanie. Jak w sklepie mięso podrożeje o 20 procent, to dopiero ktoś się obudzi i będzie pytać, co się stało. A minister rolnictwa to praktyk, on wie czym, to się skończy dla kraju.

– To chyba trochę czarnowidztwo, bo tych producentów zwierząt futerkowych w końcu nie ma aż tak wielu.

– Czesi już zacierają ręce, już zamroziło to u nich ceny mięsa wołowego i wieprzowiny. Czesi autentycznie czekają na to, jak zadecyduje polski parlament – przegłosuje, czy nie przegłosuje. To spowoduje u nas od razu skutek w skupie, bo rzeźnie będą chciały płacić mniej za żywiec, żeby zrekompensować sobie wzrost kosztów utylizacji. Rolnicy odczują bardzo duży spadek cen wołowiny, a te ceny absolutnie się nie przeniosą na ceny w sklepie. Może w sklepie mięso nawet podrożeje, a rolnik dostanie jeszcze mniej.

– Czyli co, nasi rolnicy będą chcieli u Czechów sprzedawać żywiec?

– Jeśli chodzi o bydło mięsne, a nas jest wprowadzony zakaz rytualnego uboju, więc nasze bydło trafia do ubojni w Czechach, bo tam nie jest zabroniony. Tylko my bierzemy od Czechów 6 złotych za kilogram, a oni odsprzedają po 18 złotych. Czesi już się śmieją.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.