– Kiedy zobaczyłem rosyjskie bombardowanie Ukrainy, to wszystko wróciło, stanęło przed oczami, tak, jakby to było wczoraj – mówi 84-letni Tadeusz Witkowski z Opola, inżynier, sportowiec i trener. Wspomnienia wojny, wypędzenia, tułaczki i utraty rodzinnego domu.

Pan Tadeusz nie wszystko pamięta ze swojej wojennej tułaczki od 1939 do 1945 roku, niektóre wydarzenia stały się białą plamą. Inne wbiły mocno w pamięć małego dziecka i trudno się ich pozbyć do dzisiaj.

Z opowieści mamy wie, że rok przed wybuchem wojny po Gdańsku pałętali się bojówkarze, wykrzykiwali „Gdańsk niemiecki”. Ale nikt ich wtedy poważnie nie traktował.

– Wojna od dawna wisiała w powietrzu, ale nie dopuszczano myśli, że kiedykolwiek wybuchnie – mówi pan Tadeusz.

Tak, jak teraz na Ukrainie…

Przez mgłę pamięta ostatnie dni gorącego sierpnia 1939 roku. Jak ojciec na plaży w Gdyni nosił go „na barana”.

– Dokładnie pamiętam już wypędzenie, choć miałem zaledwie 2,5 roku – zaczyna opowiadać pan Tadeusz, ciągle pełen energii.

Te dni tkwią w głowie jak odłamki szrapnela…

– Była już jesień, październik 1939 roku, przejeżdżaliśmy przez Warszawę i mocno padał deszcz – wspomina. Przenikliwy chłód, zapłakana matka i niepewne jutro tłoczących się na dworcu ludzi. Dla małego dziecka coś się działo, bo wypędzeni zostali z ich własnego domu w Gdyni Orłowie, którego nie pamięta.

Zdzisław, starszy brat pana Tadeusza, rocznik 1935, pamięta wszystko dobrze.

– Wypędzenie zapamiętał jako dramat, bawił się na podwórku, a tutaj trzeba nagle opuszczać dom… – opowiada pan Tadeusz.

Dom, czyli siedmiopokojowa willa otoczona wielkim ogrodem, do której już nigdy nie wrócą. Choć w tamtej chwili nawet nie przychodziło im to do głowy. Miejsca stworzonego przez architekta, inżyniera Ludwika Witkowskiego, ojca Tadeusza, odpowiedzialnego za budowę miasta i portu Gdynia, a także innych budowli portowych.

Pamięć, niepamięć…

– Mama znała niemiecki, potrafiła z nimi rozmawiać, więc dostaliśmy trochę więcej czasu na opuszczenie domu, bo 48 godzin – mówi pan Tadeusz. – A po latach nawet pytałem mamę, czy rzeczywiście w październiku 1939 staliśmy na bocznicy na Dworcu Wschodnim w Warszawie.

Jego pamięć utrwaliła tyle, że do pociągu wpadli Niemcy i siłą wyciągali ludzi.

– Ale nam, wysiedleńcom spod Gdańska, pozwolono jechać do Lublina – opowiada.

Jak to możliwe, że pamięć 2,5-letniego dziecka coś utrwala na całe życie?

– Z tego wczesnego okresu coś pamiętam, potem rok, półtorej ucieka, jest białą plamą… – zamyśla się pan Tadeusz. – Ale 1941 rok już dokładnie pamiętam, bo w tym roku w marcu przyszła na świat nasza siostra Irena, późniejsza rekordzistka Polski w pływaniu…

Potem była tułaczka po Lubelszczyźnie, zmieniali dom za domem.

– Była nas już trójka dzieci, a mama szukała gniazda, by nas wykarmić – opowiada.

Trafili do Łańcuchowa, gdzie zostali na dłużej. A w maju 1940 po ojca pana Tadeusza przyszli Niemcy. Na ich czarną listę inżynier Witkowski trafił za przynależność do Polskiego Związku Zachodniego.

– Tato ukrywał się na Lubelszczyźnie, we wsi pracował u kowala, ale odwiedzał nas – wspomina. – Niemcy mieli nasz dom pod obserwacją, wiedzieli, że jesteśmy wysiedleńcami, a tato czasem do nas przyjeżdża.

Któregoś dnia zdyszana sąsiadka Żydówka przybiegła do mamy, że gestapo pytało o Ludwika Witkowskiego. Pytało i w końcu znalazło, Ludwik Witkowski trafił do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu i w Neuengamme.

Do tego obozu pracy trafiali inżynierowie, konstruktorzy, mieli pracować na rzecz niemieckiego przemysłu. Im pozwolono przetrwać do końca wojny.

– Kiedy widzę teraz wojnę na Ukrainie, to wszystko wraca tak, jakby to było wczoraj – przerywa na chwilę. – Trudno to zrozumieć. Jakby nie wystarczyły okrucieństwa tamtej wojny, sprzed siedemdziesięciu siedmiu lat.

Zaradna Kaszubka

Mama pana Tadeusza, Kaszubka z Wejherowa ze znajomością języków, z trójką małych dzieci musiała radzić już sobie sama.

– Osiedliśmy w Łańcuchowie, posiadłości hrabiego Rzewuskiego, gdzie zostaliśmy już niemal do końca wojny – opowiada pan Tadeusz. – Ten majątek przejęli Niemcy na potrzeby Wehrmachtu. Tam zatrzymywali się oficerowie ranni na froncie wschodnim. Mama miała kontakty ze środowiskiem artystycznym, więc tym oficerom organizowała koncerty. Do Łańcuchowa ściągała znanych śpiewaków operowych, między innymi z gliwickiej opery. Pamiętam, że przyjechał znany europejski tenor, o czym wszyscy tam rozmawiali, ale nazwiska nie pamiętam. Ściągała pianistkę Dworakowską.

Kiedy zbliżał się front wschodni, przenieśli się do Lublina, to był już 1944 rok. W pamięć wbiły się radzieckie krasnoarmijne bombowce nad miastem, a potem przemarsz radzieckich sołdatów i naszych żołnierzy, z I Armii Wojska Polskiego.

– Zamieszkaliśmy przy głównej ulicy Lublina, w mieszkaniu brata naszego taty, też architekta – wspomina pan Tadeusz. – To był lipiec, czas Manifestu Lipcowego, pamiętam te afisze na jednej z głównych ulic Lublina. Mama zapisała nas do szkoły, chodziliśmy do niej do wiosny 1945 roku.

Potem była jeszcze szkoła kilkanaście kilometrów od Poznania.

– Bo mama chciała jak najbardziej na zachód, tak, żeby zaraz po  wojnie wrócić do naszego domu w Gdyni – tłumaczy. A może chciała, żeby mąż wracający z obozu miał do nich bliżej, żeby jak najszybciej znów byli rodziną, taką samą, zanim wybuchła wojna?

Już nie byli tą rodziną

Jeszcze w 1945 roku do Jadwigi Witkowskiej docierały wiadomości od męża z obozu.

– Mama długo robiła starania, żeby dostać się do Gdyni, ale nie wiedziała jeszcze, że ojciec nie żyje – mówi pan Tadeusz.

Dowiedziała się w 1946 roku, z Kuriera Polskiego.

– W gazecie był wywiad z inżynierem Nowickim z Zakładów Cegielskiego w Poznaniu, który przeszedł ten sam obóz, w którym był tato  – kontynuuje. – Wymienił nazwisko Ludwika Witkowskiego wśród tych, którzy zginęli na pewno podczas likwidacji obozów w  Oranienburgu i Neuengamme. To była straszna likwidacja…

W maju 1945 roku kilka tysięcy więźniów ginie w zatoce Lubeckiej, celowo umieszczonych na jednostkach niemieckiej marynarki wojennej, żeby alianci je zbombardowali.

– Okręty były zakotwiczone kilka kilometrów od brzegu, a ci, którzy próbowali się ratować i dopłynąć na drzwiach, tratwach, to ginęli na brzegu – opowiada pan Tadeusz.

Na plaży czekali już na nich niemieccy żołnierze z wymierzonymi lufami karabinów maszynowych. Uratowało się niewielu, między innymi inżynier Nowicki.

– Mama jeszcze dla pewności zwróciła się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, po angielsku, bo znała języki, a oni potwierdzili, że tato nie żyje – mówi pan Tadeusz.

W 1947 roku osiedlili się w okolicy Kwidzynia.

– A to już dobrze pamiętam, była rzeczka, zakole, jeziorka morenowe, typowe dla zachodnich Mazur – wspomina. – Tam mama pracowała w młynie, żeby nas wyżywić, ale wciąż próbowała dostać się do Gdyni.

Po wojnie miało być sprawiedliwie

Tęsknili za tym swoim domem w Gdyni, tym szczęściem i rodziną. W 1947 roku pojechali do dziadka, który był zawiadowcą stacji w Gdyni Orłowie.

– Pierwszy raz po wojnie zobaczyliśmy nasz dom na Orłowie, przy Klonowej 3, ale patrzyliśmy tylko z ulicy – mówi pan Tadeusz. – Zamieszkały w nim dwie rodziny, o których wiedzieliśmy tyle, że są funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa. Mama dostała powiastkę, że ma nie zbliżać się do Gdyni na odległość 30 kilometrów.

Tak zostali pozbawieni domu. Tyle znaczyła własność w tamtych latach, po inżynierze architekcie, który wsławił się budową portu w Gdyni i zginął w obozie. Ale ubeków zupełnie to nie obchodziło.

Mama pana Tadeusza znalazła pracę w Państwowych Nieruchomościach Ziemskich, takim zaczynie późniejszych PGR, pod Pruszczem Gdańskim.

– A to było tylko 32 kilometry do Gdyni – dodaje Tadeusz Witkowski. – Do szkoły chodziliśmy z bratem do Gdańska, bo tam było kilkanaście kilometrów. Potem mama jeszcze pisała do władz, że chce przynajmniej pokój w swoim dawnym domu. Ale nie było o tym mowy.

W 1953 roku mamie pana Tadeusza kazano podpisać dokument, że nie będzie rościła pretensji wobec mienia, które zostało przejęte na potrzeby państwa.

Odszkodowanie tylko dostała za place, które Ludwik Witkowski kupił przed wojną w centrum Gdyni. – Za śmieszne pieniądze, za które mama kupiła bratu i mnie po zegarku – wspomina.

Do Moskwy jechać nie chciał

Zanim ostatecznie trafili do Opola, po drodze zamieszkali jeszcze pod Gubinem.

– W Opolu mama dostała dobrą pracę w RSW Prasa i mieszkanie na Pasiece, ale potem trafiła do pracy w budownictwie, bo na tym najlepiej się znała – mówi.

W Polsce były 34 licea TPD, do których trafiali najlepsi po podstawówce. Do takiego też trafił pan Tadeusz.

– Nie wiedziałem, że zostaliśmy narybkiem, żeby trafić później na studia do Moskwy – opowiada. – W tych szkołach komuniści próbowali wykuwać swoją kadrę.

Kiedy zdał maturę, przed 17-letnim Tadeuszem stanął w skórzanym płaszczu ubek, który rekrutował najlepszych na uczelnie radzieckie.

– Paru moich kolegów zmusili, żeby pojechali na studia do Moskwy – kontynuuje. – Wzywali mamę, mieli pretensje, że ja nie chcę, się buntuję, ale jako jeden z nielicznych ocalałem.

W 1956 roku niektórzy z jego kolegów wrócili do Polski.

– Z tymi, którzy zostali w ZSRR, nie wiem, co się stało, bo straciłem z nimi kontakt – opowiada. – Ci, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego, opowiadali, że pierwsze dwa lata studiów, niezależnie od kierunku, czy to na biologii, chemii, czy fizyce, mieli tłuczone tylko marksizm i leninizm.

Pan Tadeusz został w Opolu do dzisiaj. A utracony dom w Gdyni?

– Pogodziliśmy się tym, nawet, z tego powodu nie czuję złości, bo to niczego nie zmienia – odpowiada. – Życie płynie i często nie mamy wpływu, na to, co się wydarzy. Ale wiem, co czują uciekający Ukraińcy, te kobiety z małymi dziećmi. One być może też nie zobaczą już swoich domów…

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.