Kiedy nad Odrą podnosi się wieczorna mgła, a wieże opolskiego ratusza i kościoła „na Górce” zaczynają migotać w grudniowej szarości, w tutejszych domach zaczyna się rytuał, który ma w sobie coś z alchemii. Opolszczyzna w Wigilię nie tylko mówi innym językiem – ona przede wszystkim inaczej pachnie.

Tutaj, na styku kultur, wigilijny stół jest jak mapa pamięci. Zanim usiądziemy do kolacji, w kuchniach od Prudnika po Kluczbork trwa wielkie ucieranie maku. Bo przecież na opolskim stole makówki to nie tylko deser – to fundament. Chleb namoczony w mleku, bogactwo bakalii i ten specyficzny, słodki aromat, który dla każdego, kto wychował się między Odrą a Małą Panwią, jest synonimem bezpieczeństwa.

Wigilijny wieczór na Opolszczyźnie ma w sobie szlachetną powściągliwość, a jednocześnie ogromną serdeczność. Pamiętam, jak babcia zawsze powtarzała, że przy stole musi być miejsce dla „wędrowca”, ale w naszym regionie to puste miejsce często nabierało głębszego wymiaru – było łącznikiem z tymi, którzy wyjechali, i z tymi, którzy odeszli, a których głosy wciąż słychać w echu śpiewanych kolęd.

A kolędy u nas brzmią wyjątkowo. Obok „Dzisiaj w Betlejem” w wielu domach wciąż nuci się pod nosem „Cichą noc” w obu językach, przypominając o skomplikowanej, ale pięknej historii tej ziemi. To właśnie ten „opolski tygiel” sprawia, że święta są tu bardziej uważne, mniej krzykliwe, a bardziej skupione na tym, co między ludźmi.

Nieodłącznym elementem krajobrazu są  „betlejki” – domowe szopki, często przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niektóre figurki mają po sto lat, są nadgryzione zębem czasu, z odłupaną farbą na płaszczu pastuszka, ale to właśnie w nich drzemie dusza opolskiej Wigilii. Kiedy po kolacji, ubrani w grube płaszcze, ruszamy na Pasterkę do wiejskich kościółków z czerwonej cegły lub do opolskiej Katedry, pod stopami chrupie śnieg (jeśli mamy szczęście) lub mokry bruk, a my czujemy, że jesteśmy częścią czegoś większego.

Wigilijna Opolszczyzna to nie jest kraina z lukrowanego obrazka. To kraina ludzi pracowitych, którzy w ten jeden wieczór potrafią odłożyć na bok codzienne troski. To czas, gdy zapach smażonego karpia z lokalnych niemodlińskich stawów miesza się z zapachem choinki przyniesionej prosto z lasu.

W tę noc, gdy pierwsza gwiazdka rozbłyśnie nad Górą Świętej Anny, życzymy sobie „wszystkiego dobrego”, ale w tym prostym życzeniu mieści się cała nasza tutejsza gościnność. Bo niezależnie od tego, czy na stole królują makówki, czy kutia przyniesiona przez sąsiadów ze wschodu, łączy nas jedno – to poczucie, że właśnie tutaj, między Odrą a granicą, jesteśmy u siebie. I że to „u siebie” smakuje najlepiej na świecie.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.