Krystian Czech obchodzi w tym roku potrójny jubileusz: 25 lat pracy w Łubniańskim Ośrodku Kultury, 25-lecie ŁOK-u i 25-lecie założonego przez siebie Zespołu Śląskiej Pieśni Ludowej „Silesia”.
Z Krystianem Czechem rozmawia Leszek Myczka.
25 lat to niezły moment, by dokonać pewnych podsumowań. Praca w kulturze nie należy do łatwych – choć tak się niektórym wydaje. Pan chyba doskonale wie, na czym polega?
Od 25 lat jestem animatorem kultury. To zajęcie różni się dość znacznie od tego co robił dawny ko-wiec. Animator kultury wchodzi w środowisko, dokonuje odpowiedniego rozpoznania, po czym stwarza warunki, by wyzwolić z niego to co najlepsze w dziedzinie kultury. Animator kultury nie przedstawia gotowego produktu, tylko stymuluje ludzi do działalności kulturalnej, pokazuje im ich możliwości, uświadamia zainteresowania i talenty. Ukończyłem szkołę muzyczną w klasie klarnetu, jestem organistą, uczę dzieci grać na tych instrumentach, także na fortepianie i gitarze. Jednak zajmuję się w tej chwili głównie zarządzaniem i organizacją życia kulturalnego w gminie Łubniany. W tym kierunku zdobyłem wykształcenie na Uniwersytecie Opolskim. Oczywiście, że pamiętam jak się dawniej zarządzało kulturą. Do gminy przyjeżdżało kino. Jak były pieniądze na jakiś program, to się go robiło. Nie było pieniędzy – nie było programu. Dzisiaj, po to by coś zrobić, też oczywiście potrzebuję pieniędzy, ale sam muszę je na to zdobyć. Moim zadaniem jest pozyskiwanie sponsorów i pieniędzy z różnych projektów.
Udało się Panu doprowadzić do sukcesu Zespołu Śląskiej Pieśni Ludowej „Silesia”.
Niewątpliwie „Silesia” jest moim ukochanym dzieckiem. W tym roku obchodzimy 25-lecie działalności. W Łubniańskim Ośrodku Kultury zaczynaliśmy od zera, od jednego pomieszczenia z jednym pracownikiem, który został z poprzedniego systemu i moją siostrą Gabrysią, która pomagała nam w kwestiach muzycznych. Działalność nowego ośrodka zbiegła się zupełnie przypadkiem z utworzeniem zespołu. Pojechaliśmy do Katowic na konkurs, na którym się właściwie mówiło, nie śpiewało: „Po naszymu”, czyli po śląsku, ale zaśpiewaliśmy tam dwie pieśni i one się spodobały jurorom. Trzeba dodać, że owi jurorzy to było bardzo szacowne grono: dzisiejsza senatorka, Maria Pańczyk, profesor Jan Miodek, Kazimierz Kutz, Bolesław Lubosz – poeta i dziennikarz oraz profesor Dorota Simonides. Pierwsze trzy lata były tak tłuste, że chyba trudno sobie coś lepszego wymarzyć. Oprócz utworzenia „Silesii” podglądając pod Katowice stworzyliśmy regionalny konkurs literacki „Ze Śląskiem na ty”, który do dzisiaj z powodzeniem kontynuujemy. Zainteresowały się nami media, a to, jak wiadomo, w takiej pracy pomaga i promuje działalność Łubniańskiego Ośrodka Kultury. Po tych trzech latach, w roku 1997 ówczesny dyrektor wydziału kultury w Urzędzie Wojewódzkim, Tadeusz Soroczyński, zorganizował właśnie u nas sejmik kultury województwa opolskiego dotyczący środowisk wiejskich. Zjechali wówczas do Łubnian wszyscy zajmujący się kulturą w regionie. To znów pozwoliło nam wzmocnić naszą pozycję na mapie kulturalnej Opolszczyzny. Coraz więcej koncertowaliśmy. Nagraliśmy pierwszą płytę. Zapraszano nas wszędzie, gdzie się tylko dało, także za granicę – Czechy, Litwa, Niemcy, Rosja, USA. Nasze dwie dziewczyny, Gabriela Dworakowska i Barbara Wysocka, wygrały telewizyjną „Szansę na sukces”…
Rozumiem, że o tych sukcesach mógłby Pan mówić długo i interesująco, ale mnie interesuje, jak do tego doszło. Tak ni z gruszki, ni z pietruszki pojechaliście do Katowic i zwyciężyliście?
Oczywiście, że nie. Najpierw było sporo pracy. Gdy już mieliśmy opanowany zaplanowany przez nas repertuar, zwróciłem się do, nomen omen, Heleny Gruszki z Muzeum Wsi Opolskiej, żeby pozwoliła nam tam występować. Spodobał jej się ten pomysł, ale stwierdziła, że powinniśmy zacząć jeździć na jakieś przeglądy, zdobywać nagrody, by udokumentować nasz status. „Musicie jakoś zaistnieć” – powiedziała nam Helena. Znaleźliśmy taki przegląd w Nysie i pojechaliśmy. Byliśmy trochę przerażeni, bo my tutaj biedne żuczki, a tam pełne stroje, wieloosobowe zespoły pieśni i tańca, olbrzymie spektakle, feeria barw… Stanęliśmy w tych naszych koszulinach na scenie i zaczęliśmy… Natychmiast dostrzegłem poruszenie wśród jurorów. Zaczęli się porozumiewawczo uśmiechać, dawać sobie znaki, coś szeptać. „No to koniec” – pomyślałem. Okazało się, że to był właśnie początek. Jury stwierdziło, że to co my robimy, to było to na co czekali kilkadziesiąt lat! Potem jeszcze pojechaliśmy na przegląd do Gogolina – też sukces. No a potem już te Katowice, o których mówiłem.
Jednym słowem: deszcz nagród, laurów, dziesiątki koncertów – nie przewróciło się Wam w głowach?
Splot tych różnych zdarzeń… Zawsze mówię, że to była iskra Boża, pozwoliła nam wypromować to, co było najbardziej istotne, przynajmniej dla mnie, ponieważ wywodzę się z tego środowiska i częścią mojego dziedzictwa jest gwara, a my staraliśmy się propagować ją w najczystszej postaci w nieco zmodyfikowanej formie muzycznej.
To sprzyjało rozwojowi Łubniańskiego Ośrodka Kultury…
Zaczynaliśmy w dwie osoby – dziś jest to zespół prawie dwudziestoosobowy. Mamy nawet własną księgowość.
Tym niemniej „Silesia” pozostaje zespołem amatorskim?
Ja to mówię przy różnych okazjach: gdybyśmy chcieli zrobić z tego zespół zawodowy, musielibyśmy mieć na to pieniądze. A byłoby to z ogromnym pożytkiem dla naszego dziedzictwa kulturowego. Kiedyś ktoś zadał sobie trud zebrania kilku tysięcy pieśni – poczynając od Józefa Lompy. Gdyby to wszystko nagrać, choćby w prostej postaci, to jest to robota dla zawodowców na 10 lat. Nikt nie myśli o tym w ten sposób. Nikt o to nie dba. Tyle, co my możemy sobie opracować i nagrać, to jest kropla w morzu. A zawodowo? Trzeba by ludziom zapłacić pensje, trzeba to opracować, wykupić studio i inżynierów dźwięku, wreszcie wydać – to są kolosalne wydatki. Być może kiedyś tak się stanie, że zadzwoni minister kultury i powie: „słuchajcie, dziedzictwo Śląska Górnego jest przebogate, trzeba je ocalić od zapomnienia, tu macie kasę”.
Rozbawił mnie Pan tym Śląskiem Górnym i bogactwem jego dziedzictwa w ustach ministra kultury.
Niestety. Ale my to co możemy, staramy się robić i, jak nam się wydaje, robimy to z dobrym skutkiem. Jesteśmy jeszcze na tyle młodzi, że nawet bez finansowania z zewnątrz pewnie z 10 lat będziemy mogli oddawać się temu zajęciu. Tym bardziej że udało nam się zarazić nasza pasją ludzi młodszych, a więc będą kontynuatorzy. Urzędnik w gminie, Artur Kansy, absolwent szkoły muzycznej, jest tego najlepszym przykładem. Pracuje z dziećmi, uczy grać na instrumentach, dalej zaraża miłością do muzyki. Przykre byłoby, gdyby miało się to skończyć na nas.
Czy popularność zespołu pomaga w pracy?
Tak, jest łatwiej. Czasami udawało się nam zdobywać sponsorów spoza gminy, a nawet powiatu. Naszym przyjacielem był Andrzej Balcerek, prezes Górażdży (Heidelberg Cement). „Silesia” otwierała nam drzwi. Nigdy nie próbowaliśmy tego celowo wykorzystywać, ale to się samo nakręcało. Mówiło się o nas „Silesia z Łubnian” i to Łubniańskiemu Ośrodkowi Kultury pomagało. A zespołowi ŁOK-u, który jest świetny, też jest dzięki temu trochę łatwiej. Mówię, że to świetny zespół, bo potrafi właściwie wszystko – łącznie z napisaniem wniosków i rozliczeniem ich, co jest konieczne, by umożliwić pracę naprawdę dobrym animatorom kultury i instruktorom, którzy dla nas pracują. Kadra, która u nas zajmuje się dziećmi, to profesjonaliści z dużym doświadczeniem.
Różnie to bywa ze współpracą placówek kultury z administracją – w tym wypadku: samorządem.
Absolutnie nie możemy narzekać. Oczywiście pieniędzy przydałoby się więcej – dostajemy na utrzymanie obiektu i jeszcze ciut na działalność. Ale najważniejsze jest to, że gmina nigdy nie wtrącała się do tego, co robimy. Nikt nigdy nie próbował nam narzucać jakichś programów. Nie było takiego hamulca: „a bo wiecie, nam się to nie podoba, róbcie to, bo my byśmy chcieli…”. To, co tu powstało, to jest od początku wymysł wyobraźni animatorskiej, a nie urzędniczej czy politycznej.
A mieszkańcy? Czy chętnie garną się do uczestnictwa w działalności kulturalnej? Czasami to bywa trudne…
Zawsze to jest trudne. W stałych zajęciach uczestniczy u nas około setki dzieci – to na naszą gminę sporo. Gorzej z dotarciem do tych, który mieliby uczestniczyć w imprezach. Każdy animator kultury wie, że samo wywieszenie plakatu niewiele daje. Imprezy muszą być przemyślane tak, by można było nimi zainteresować ludzi. Staramy się docierać do nich w najróżniejsze sposoby. Współpracujemy z kołem DFK, ze szkołami – to procentuje.
Obok „Silesii” ukochanym dzieckiem i bezsprzecznym sukcesem ŁOK-u jest konkurs „Ze Śląskiem na ty”…
Próbujemy w jakiś sposób zapisać gwarę. Są na to różne patenty. Chcielibyśmy w sposób fonetyczny spróbować odzwierciedlić, jak ten domowy język brzmi. I to się nam częściowo udało.
Na ćwierćwiecze szykujecie wielka fetę? Bo to jubileusz potrójny: Pana osobisty, „Silesii” i ŁOK-u.
Na pewno będzie jakieś spotkanie – choć nie feta. Planujemy je w marcu. Chcemy podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że to ćwierćwiecze poczytujemy sobie za udane. Natomiast pod koniec roku, w grudniu, chcielibyśmy jakoś posumować to ćwierćwiecze na zewnątrz. Nie wiemy jeszcze – może w Filharmonii Opolskiej?