Gdy hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę, miałem siedem i pół lat. 1 września 1939 roku rozpoczynałem naukę w II klasie zabawskiej, czteroklasowej szkoły powszechnej. O tym, że wybuchła wojna, dowiedziałem się dopiero na zbiórce dzieci przed szkołą, skąd wraz z dwójką nauczycieli udaliśmy się do naszego parafialnego kościoła św. Trójcy na okolicznościowe nabożeństwo.

Skąd wcześniej miałem się dowiedzieć o rozpoczęciu wojny? U nas w domu, choć byliśmy największym poza dworem gospodarstwem (ok. 15 hektarów) w całej Zabawie, nie mieliśmy radia, nawet tego słuchawkowego na kryształki. Takie radio w całej wsi posiadał tylko kierownik szkoły Bucmaniuk, a w sąsiedzkiej Wał-Rudzie dróżnik Baran. Nie wiem, czy radio na kryształki lub baterię miał nasz ksiądz proboszcz Franciszek Sitko. Na pewno radiową łącznością ze światem dysponowali właściciele  dworskiego majątku, bo w niedziele i święta, gdy ludzie szli do kościoła,  wystawiali głośniki na betonowym ogrodzeniu ich siedziby, a my, podrostki, mieliśmy do czego celować kamieniami z szutrowego gościńca.  Nie pamiętam też, czy ktoś we wsi, poza kierownikiem szkoły i księdzem proboszczem, prenumerował jakąś codzienną gazetę.

Przed II wojną światową, w powiecie Brzesko, pierwszą wsią, która otrzymała  energię elektryczną, były Wierzchosławice i to dlatego, że mieszkał tam prezes PSL-u oraz były premier Wincenty Witos. Do Wierzchosławic pociągnięto  nową linię elektryczną. Powszechna elektryfikacja wsi w naszej okolicy, również mojej Zabawy, nastąpiła w kilka lat po zakończeniu wojny i to przy dużym udziale finansowo-organizacyjnym samych mieszkańców.

Mimo że o wybuchu wojny zabawskie dzieci dowiedziały się z opóźnieniem, jednak ta informacja nie była zaskoczeniem. W szkole o przygotowaniach do wojny nasz wychowawca klasy, nauczyciel Pluta, mówił dużo i zachęcał do wpłacania choćby po parę groszy na Fundusz Obrony Narodowej, a szczególnie  na konto Dzieci dla Wojska, z którego miano zakupić karabiny dla naszych żołnierzy. Przy tej zbiórce najadłem się sporo wstydu i wylałem wiele gorzkich, dziecięcych łez. Moja mama, szparowna kobieta, widocznie uznała, że spełniła patriotyczny obowiązek, skoro dwóm moim starszym braciom, Władkowi i Gienkowi, dała na tę zbiórkę po 50 groszy, więc nie musiała dawać jeszcze mnie. Tymczasem rówieśnicy z mojej klasy zaczęli mi przygadywać, żem taki bogacz, a na obronę ojczyzny nie wpłaciłem nawet pięciu groszy. Ze wstydu i rozpaczy  zdecydowałem się na ostateczny krok. Przez kilka dni podkradałem po kilka jajek z kurzych gniazd i sprzedałem je w naszym sklepie, o ile pamiętam, po 3 grosze za sztukę. W ten sposób, wpłacając 60 groszy, uratowałem swój honor i spełniłem patriotyczną powinność. Niestety, nie znalazłem zrozumienia u mojej mamy, która sprawiła mi lanie wierzbowym kijem za kradzież jajek.

Być może mama w jakimś stopniu zaraziła się od ojca zdecydowanym krytycyzmem wobec polityki i praktyki sanacyjnego rządu z Ministrem Spraw Wewnętrznych i premierem Felicjanem Sławojem Składkowskim na czele. Ojciec ten krytyczny osąd zawierał w bardzo często powtarzanym stwierdzeniu: "wychodki każe bielić zamiast przygotować porządne uzbrojenie dla armii".

Widoczną oznaką zbliżającej się wojny z Niemcami była też powszechna mobilizacja żołnierzy w sierpniu 1939 r.  Zostali nią objęci również zabawianie. Któregoś dnia rano wozem w półkoszkach do powiatowego Brzeska z Zabawy wyruszyła grupa zmobilizowanych mężczyzn, a wśród nich również mój kuzyn Staszek Piątek z Kmieci. W przeciwieństwie do swoich współtowarzyszy nie ukrywał on  rozpaczy i obaw o los trójki swoich kilkuletnich dzieci. Kiedy furmanka ze zmobilizowanymi przejeżdżała w pobliżu leżących po drugiej stronie wału Kisieliny zabudowań jego siostry Anny Woźniak, Staszek zaczął na cały głos rozpaczać: "Żegnaj, Hanuś, bo może już się nie zobaczymy. Gdybym  zginął, zaopiekuj się moimi dziećmi. Niech cię Bóg ma w swojej opiece".

Przez cały wrzesień nie chodziliśmy do szkoły. Jako najmłodszemu z pięciu braci przypadał obowiązek pasienia naszego liczącego sześć krów stadka. Zgodnie z utartą tradycją, jesienią przestawało się wypędzać bydło na gromadzkie błonie, a po zbiorze  drugiego pokosu siana wyprowadzało na łąki lub na ścierniówkę, czyli koniczynę wysianą późną wiosną w zagony z jęczmieniem lub pszenicą. W tym drugim przypadku pastuch musiał pilnować, żeby wracające z pola bydło nie napiło się wody, co groziło niebezpiecznym wzdęciem i koniecznością przebijania brzucha. We wrześniu '39 pasłem nasze krowy niedaleko domu na ścierniówce „ przy krzyżu”, czyli na polu  leżącym przy drodze z Brzeska do Dąbrowy Tarnowskiej. Normalnie ta międzypowiatowa, szutrowa droga nie była specjalnie ruchliwa poza poniedziałkami, kiedy sporo furmanek jechało na jarmark w Żabnie lub w niedziele, kiedy mieszkańcy Wał-Rudy szli do zabawskiego kościoła. W pierwszych dwóch tygodniach wojennego września ten szlak był  całymi dniami i nocami zatłoczony głównie obładowanymi końskimi furmankami, choć dość często trafiały się osobowe samochody. Tędy ludzie z zachodniej i centralnej Polski uciekali przed błyskawicznie zbliżającym się frontem na wschód. Kiedy zgodnie z układem Ribbentrop – Mołotow nastąpiła agresja ZSRR, już nie było gdzie uciekać i zaczął się odwrót.

Zresztą wtedy wszyscy Polacy, a ściślej – mieszkańcy Polski, stracili poczucie bezpieczeństwa w dotychczasowym miejscu zamieszkania i prawie każda rodzina chciała się schronić w bezpiecznym miejscu. Kiedy nasi najbliżsi sąsiedzi schowali się gdzieś po lasach i innych wsiach, również pewnego popołudnia nasza matka zarządziła: "uciekamy". Na dwa  wozy starsi bracia i ojciec zapakowali pierzyny, odzież, worki z mąką i chlebem. Do wozów poprzywiązywano krowy  i jałówki, i wieczorem wyruszyliśmy do środka wsi, gdzie mieszkała spokrewniona z nami rodzina Pochroniów. W domu został tylko ojciec, który oświadczył, że on ma Niemców w dupie i nie będzie nigdzie uciekał. Jeszcze tej samej nocy do domu powróciliśmy również my z całym dobytkiem, bo stryjek Franek przekonał mamę, że ucieczka nie ma najmniejszego sensu.

Mój 80-letni wtedy ojciec w ogóle nie przejmował się trwającą wojną i niezachwianie wierzył, że kiedy Amerykanie przystąpią do wojny, Hitler dostanie łupnia. Gdy niemieckie samoloty bezkarnie nisko przelatywały nad naszą wsią, a myśmy razem z matką kryli się w murowanej piwnicy pod domem, ojciec chodził po podwórzu z założonymi na plecach rękami. Nie skrył się też razem z nami, gdy  między wałami Kisieliny w pobliżu naszego domu pojawił się niemiecki czołg. Miał też odwagę zwrócić polskim żołnierzom uwagę, stacjonującym na naszym podwórzu, za to, że grubymi kijami strzepują niedojrzałe jeszcze gruszki – półcukrówki.

W pierwszych dniach września przez nasz dom przewinęło się mnóstwo gości, a przede wszystkim mieszkańców różnych miast uciekających przed Niemcami na wschód. Z reguły dobrze płacili za jedzenie. Matka co drugi dzień wypiekała sześć bardzo dużych bochenków chleba, gotowała dużo klusków i ziemniaków. Napracowała się od świtu do nocy, aby sprostać zwiększonym obowiązkom, ale jednocześnie miała nieskrywaną satysfakcję, że "miastowym paniusiom" smakuje wypiekany przez nią razowy chleb i przygotowywane niewyszukane jedzenie. Z tego punktu widzenia dostrzegała pozytywną stronę wojennego zamieszania.    

Choć od tamtego tragicznego września upłynęło 77 lat, tragiczne wspomnienia z tamtego czasu ciągle żyją we mnie i muszę otwarcie przyznać, że nie przysparzają mi optymizmu.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Autorzy, którzy chcą, aby ich artykuły, napisane na łamach "Grupy Lokalnej Balaton" w latach 2013-2016, widniały na portalu informacyjnym Opowiecie.info proszeni są o przesłanie tytułu artykułu oraz zawartych w nim zdjęć na adres: news@opowiecie.info