Z Remigiuszem Mrozem, znanym pisarzem, opolaninem rozmawia Magdalena Fleszar.

Wywiad. Remigiusz Mróz: Żyję z bohaterami

Fot. Zuza Krajewska / Warsaw Creatives

Czy przed napisaniem książki szkicuje Pan jej fabułę?

Przenigdy! Moim zdaniem niszczy to całą magię kreacji i ograniczą wolność twórczą. Wydaje mi się, że do pisania książki trzeba podejść jak do wyjątkowej, długo wyczekiwanej randki – owszem, teoretycznie możemy przyjść na nią z wcześniej wypisanym w punktach planem, ale trudno spodziewać się, żeby taki wieczór miał odpowiedni urok. Sytuacja w trakcie jest dynamiczna, a my musimy reagować na nią zupełnie naturalnie, a nie wedle zawczasu ustalonego sposobu działania – zupełnie tak samo jest z książką. To bohaterowie mają prowadzić pisarza, a nie odwrotnie. To fabuła jest panem i władcą, a do autora należy jedynie jej spisanie. Najlepiej oczywiście tak, żeby miała ręce i nogi.

I nie gubi się Pan w wątkach?

Nie, bo kiedy pracuję nad daną powieścią, przebywam w jej świecie właściwie więcej niż w tym rzeczywistym. Żyję z bohaterami, odczuwam emocje, które im towarzyszą i nieustannie głowię się nad tym, co ich spotka. Dzięki temu jestem zawsze na bieżąco – zdarza mi się zapomnieć o terminie płatności podatku, ale o tym, co dzieje się w książce? Nie ma mowy. Wszystko to wynika pewnie z tego, od czego zaczęliśmy – bohaterowie są u mnie samoistni, zupełnie niezależni, a przez to realni. Dzięki temu łatwo nawiązać mi z nimi związek emocjonalny i traktować niemal jak realnych ludzi.

Jak wygląda Pana cykl dobowy tworzenia ? Wiem, że potrafi Pan pisać kilkanaście godzin dziennie, a co z przyjaciółmi?

Przyjaciele też mają pracę (śmiech). Ale mówiąc całkiem poważnie, to faktycznie jest tak, że autor tworzy w świątek czy piątek, właściwie bez ustanku – żeby móc to robić, trzeba być po części samotnikiem i to lubić. Większość pisarzy szuka samotności i sposobów na bezkarne odcięcie się od świata, a niektórzy, jak Cormac McCarthy, właściwie z niego uciekają i zaszywają się w jakiejś głuszy. U mnie sprawdza się idealnie dom pod Opolem.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że z przerwą pracuje do 23.00, a potem czyta. A co w sytuacji, gdy nie uda się wypełnić dziennego limitu?

Zazwyczaj jestem zły na siebie i cały świat – bo wiadomo, że na coś lub kogoś dobrze jest zrzucić nieco winy. Towarzyszy mi wtedy dyskomfort, bo zazwyczaj wiem, co tego dnia chciałem powiedzieć i pojawia się obawa, że jutro wszystko nie będzie już takie świeże i nie wyjdzie tak dobrze. To oczywiście zwykły pracoholizm – ale ostatnimi czasy staram się go nieco przytemperować.

Ilu nabywców znajdują Pana książki w Polsce? Pana twórczość jest także znana na zachodzie i wschodzie Europy? Na ile języków zostały przetłumaczone Pana książki? 

W ostatnim badaniu Nielsena wyliczono sprzedaż na poziomie 1,3 miliona książek w 2019 roku i wydaje mi się, że to dość trafny szacunek. Co do wydań zagranicznych, to policzyć jeszcze trudniej niż w Polsce, ale pewnie za jakiś czas moja agentka przygotuje zestawienie. Dotychczas ukazały się przekłady w Niemczech, Japonii, Czechach, na Węgrzech, w Serbii, Bułgarii… trochę się tego uzbierało, a wciąż dochodzą nowe kraje – niedawno sprzedałem prawa do Włoch, Rosji i Chin. Powieści na razie wszędzie spotkały się z ciepłym przyjęciem, lądując na krajowych listach bestsellerów – oby udało się tę tendencję utrzymać! I przede wszystkim cieszy mnie, że w Japonii czyta się teraz o Loży Szyderców i innych miejscach w Opolu, a w Niemczech właśnie wyszła Nieodgadniona – tamtejsi czytelnicy będą więc mieli okazję poznać plac Daszyńskiego, Wyspę Bolko czy Kaiseki (śmiech).

Jak podchodzi Pan do krytyki? Czy opinie czytelników wpływają na Pana twórczość?

Od samego początku trzymam się założenia, że kiedy ktoś wydaje trzydzieści złotych na moją książkę, w pakiecie nabywa też pełne prawo do krytyki. Nie mam fizycznej możliwości przeczytania wszystkich opinii, ale przez wiele miesięcy po wydaniu danej pozycji wciąż przeglądam recenzje i krótkie wrażenia w internecie. To czasem trudne, ale konieczne, bo pisarz tworzy przecież dla czytelników – gdyby pisał wyłącznie dla siebie, zamykałby swoje powieści w szufladzie i nigdy ich nie wydawał.

Jak ocenia Pan przeniesienie Pańskiej twórczości na ekran? Cielecka i Pławiak, to dobry wybór i podobni są Chyłki i Kordiana z Pańskiej wyobraźni?

Są absolutnie trafieni. Pamiętam, kiedy mniej więcej rok przed premierą pierwszego sezonu producentka zaprosiła mnie na prapremierę Listów do M. 3, gdzie grał właśnie Filip Pławiak. Nie powiedziała mi, dlaczego w ogóle się tam znalazłem, ale kiedy tylko Filip pojawił się na ekranie, wskazała go palcem i powiedziała: „o, popatrz, Zordon”. Byłem kupiony już w tamtym momencie i szczerze mówiąc nie wyobrażałem sobie, żeby ktoś inny mógł dostać tę rolę. Z Magdą było podobnie – kiedy tylko padła jej kandydatura, wszyscy byli na tak. A gdy zobaczyliśmy, że tych dwoje ma bardzo fajną chemię, byliśmy wniebowzięci.

Jak buduje Pan relacje z czytelnikami?

Właściwie dzieje się to samoczynnie, bo relacja czytelnika z pisarzem to wyjątkowa rzecz – powstaje przecież przez połączenie dwóch umysłów. Ja tworzę ogólne ramy danej historii, ale to odbiorca wypełnia je swoją wyobraźnią – wspólnie tworzymy więc nasz własny świat, dzięki czemu powstaje nić porozumienia, której próżno szukać przy filmie, serialu czy innej formie opowiadania historii. Kiedy spotykamy się na żywo lub w internecie, podchodzimy do siebie jak starzy znajomi, bo w pewnym sensie tak jest. Dobrze się rozumiemy, mamy mnóstwo wspólnych znajomych i przebywamy w tych samych miejscach – choć częstokroć wyglądają w naszej wyobraźni zupełnie inaczej.

Czy opolscy czytelnicy są bliżsi Pana sercu, bo do czasu studiów mieszkał Pan w Opolu?

A pewnie! Świadczy o tym dedykacja w Behawioryście, która brzmi: „Mieszkańcom mojego rodzinnego Opola”. Nasunęła mi się właściwie sama – i to nie tylko dlatego, że lwia część akcji rozgrywa się u nas w mieście. Tutaj się urodziłem, tutaj wychowałem i tutaj zawsze będę czuł się najlepiej. Zresztą w trakcie studiów tak naprawdę na dobre nie wyjechałem – dość często przyjeżdżałem i nigdy nie utraciłem związku z miastem.

Jak ocenia Pan Opole z perspektywy czasu? Czy lubi Pan tu wracać?

Mieszkam tuż pod Opolem, ale w samym mieście rzeczywiście jestem nieczęsto – głównie kiedy trzeba coś załatwić albo wyskoczyć do sklepu z winami (śmiech). Przez lata jednak żyłem na trasie Warszawa–Opole i dzięki temu wszystkie zmiany były dla mnie widoczne jak na dłoni. A zmieniło się mnóstwo – od infrastruktury, przez biznes aż po gastronomię. Na wywiady rzadko jeżdżę, głównie zapraszam dziennikarzy do nas – i ilekroć ktoś przyjeżdża, jest zachwycony. Miasto jest nowoczesne, kompaktowe i ma niepowtarzalny urok. Nie ma drugiego takiego w Polsce.

Co Pan chciałby powiedzieć opolskim Czytelnikom? 

Żeby mieli się na baczności, bo zbliżają się ekranizacje zarówno Nieodnalezionej, jak i Behawiorysty! A ponieważ akcja obydwu książek rozgrywa się u nas, istnieje wysokie niebezpieczeństwo, że także tutaj będą realizowane zdjęcia. Wprawdzie ostatnio kręcono w Opolu jeden serial, ale mam nadzieję, że to nie stanie na przeszkodzie w produkowaniu kolejnych – ja w każdym razie zrobię wszystko, żeby tu właśnie u nas powstawały te dwie ekranizacje.

Dziękuję za rozmowę.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

2 komentarze

Skomentuj

O Autorze

Zawsze Pewnie, Zawsze Konkretnie