Opolanie tłumnie przyszli  do Filharmonii Opolskiej na wernisaż prac Janusza Gilewicza, nowojorskiego artysty, który przyjechał do Opola ze swym uczniem, aktorem, Bretem Robertsem.

Ale nie ukrywajmy: dla nas Janusz jest po prostu chłopakiem z Opola. Tutaj chodził do liceum i Państwowego Studium Kulturalno-Oświatowego i Bibliotekarskiego, które w ten sposób objawia się raz jeszcze jako znakomita szkoła przyszłych artystów. Dużo było podczas wernisażu spotkań po latach, bo Janusz bardzo rzadko, albo na bardzo krótko odwiedza Opole.

Na stałe żyje w Nowym Jorku, ale tworzy na całym świecie. Nieustanie eksperymentuje, łamiąc trendy panujące we współczesnej sztuce. Wyszukuje nowe sposoby przekazu swojej twórczości nie tylko na płótnach, ale i na alternatywnych materiałach takich jak skóra, ptasie pióra, asfalt, styropian, szkło, odzież. Jego „Living Hologram”, trójwymiarowe podłogi, murale, kinetyczne rzeźbo-obrazy i “obrazy uratowane“ świadczą o nieustannym rozwoju artysty. Jest projektantem i współautorem największego na świecie muralu 3D w Nowy Jorku.

„Pomimo zmagań się z różnymi materiałami i technikami, jego prace przenika cierpliwość, dyscyplina, skupienie i pasja twórcza. Te atrybuty uczyniły jego sztukę procesem medytacyjnym, ale zarazem pełnym nowojorskiego tempa i swobodnej ekspresji” – piszą o nim krytycy sztuki.

Janusz malował dla Jana Pawła II, światowej sławy muzyków, aktorów, reżyserów filmowych, respektowanych kolekcjonerów i koneserów sztuki na całym świecie. Swoją sztuką dzieli się nie tylko z odbiorcami, ale również zaprasza do współpracy przypadkowo napotkanych artystów: Kaori Kayo, Yoshi Ono, Jerico, Bret Roberts, Joey Baby, Madir Eugster, Witolda Gilewicza i cala grupę anonimowych artystów, którzy nieświadomie stają się współautorami prac. Obecnie wspólnie z Bret’em Roberts’em podróżuje po świecie organizując artystyczne przedsięwzięcia integrujące malarstwo, muzykę, teatr i taniec w jedno wydarzenie, w którym uczestnicy stają się współtwórcami.

W Opolu Janusz zaprezentował swoje obrazy i przede wszystkim słynne na cały świat malowane skórzane kurtki. Czego nam nie pokazał?

– Nie pokazuję muralów, bo trudno je zapakować do walizki, ale można je zobaczyć w moim katalogu – opowiada Gilewicz. – Nie pokazuję wielu rzeczy, które zrobiłem w Nowym Jorku,  które tam zostały, obrazy, kurtki – to tam leży i czeka aż ja to przywiozę. To co tutaj jest, to ja z tym jeżdżę po całym świecie. Jeżdżę ze sztuką, robię tournée. Obrazy roluję, pakuje w worek od nart, i jadę z nimi dalej. Z kontynentu na kontynent.

– Moja sztuka jest intuicyjna. To sztuka kontrolowanego przypadku. Sztuka, która ma wciągnąć widza w obraz, a nie być perfekcyjna. Ma stworzyć przestrzeń dla widza, żeby on w tej przestrzeni znalazł swój świat. Ja maluję z podświadomości. Kiedyś malowałem realistyczne obrazy renesansowe, ale zgubiłem tę pasję. Natomiast znalazłem pasję w procesie twórczym. Polega on na tym, że  zamykam mój system myślowy i uruchamiam podświadomość: pozwalam płótnu malować obraz, wylewam farby, miksuję, bawię się z tym i po pewnym czasie dostrzegam co materiał mi daje. I to jest czysta podświadomość. Dlatego te obrazy abstrakcyjne mają jakieś tam elementy realistyczne, ale one nie są zaplanowane, nie są wymyślone, nie są zrobione z jakiegoś dziennika, z boku, przeniesione, tylko są spontaniczne. Nauczyłem się tego w Japonii, że sztuka, która sugeruje, która nie daje odpowiedzi, która zostawia miejsce na interpretację, która nie jest za doskonała – bo doskonała sztuka powala, możemy ją tylko podziwiać – natomiast sztuka, która ma tylko dwa elementy: dyscypliny i zupełnej przypadkowości to jest moja sztuka. Ja się w tym najlepiej czuję. Dla mnie proces twórczy jest znacznie ważniejszy od efektu, dlatego, że efekt jest zakończeniem pewnej rzeczy, natomiast proces jest radością tworzenia i odkrywania. Dlatego te moje style są tak rozbieżne. Ja nie wymyśliłem sposobu na malowanie jak ci wszyscy malarze, którzy powtarzają ten sam styl w ciągu całego życia, jak na przykład Picasso, i walą to samo, tylko inną wersję. Ja cały czas poszukuję, maluję na różnych materiałach: na piórach, na asfalcie, na szkle, na ubraniach… co mi wpadnie do głowy. Na tym to polega, że ja się nie chcę zatrzymać. Dla mnie zatrzymanie się jest stagnacją i poddaniem się, ciepełkiem domowym, pierzyną – że już po prostu wiem co robię i dostaję za to pieniądze.

– Czuję się artystą spełnionym poprzez fakt, że zjeździłem z moją sztuką cały świat. Byłem  z nią na wszystkich kontynentach  i to jak ludzie na nią reagowali wzbogaciło moją jaźń i moją wrażliwość. To potwierdziło, że moja decyzja o zostaniu artystą, od czego mnie wszyscy odciągali: moja rodzina, co ty zwariowałeś, architekt, doktor a nie malarz, będziesz jadł cement, piasek… Fakt, że wyjechałem, że zostałem na własnym spowodował, że miałem wolność realizowania swojego snu. Oczywiście, nie będę oszukiwał: bywały czasy, że przez miesiąc jadłem cebulę… Byłem w Nowym Jorku, w pępku świata, gdzie przyjeżdżają bardzo bogate dzieci, które dostają od rodziców dziesięć tysięcy dolarów i mogą żyć sobie i udawać malarzy. Natomiast ja przeżyłem kawał dołów i kawał gór, ale poprzez mój upór, pasję i miłość do sztuki robiłem to do upadłego, aż w końcu zaczęło to funkcjonować. Ale najważniejsze jest to, że nie chodzę do pracy… Dla mnie największym sukcesem jest nie to, że malowałem dla celebrytów, tylko fakt, że robię to co kocham…

Autoportret na piórkach zachwyca…

 

Fot. melonik

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.