Godzina 22:30, przed kinem tłumy ludzi. Młodsi, starsi, wszyscy zebrani w jednym miejscu w jednym celu, którym było oczywiście zostać porządnie przestraszonym na kolejnym już Nocnym Maratonie Filmów Grozy. Ja również liczyłem na podobne wrażenia, coraz bliżej 23:15 planowego rozpoczęcia maratonu, dlatego, ostatnie głębokie wdechy świeżego powietrza, ostatnie głębokie wdechy nieświeżego powietrza płynącego z filtrów papierosów, szybkie odwiedziny w miejscu, do którego „nawet Król piechotą chodzi” i startujemy!
Jak to przed każdym maratonem bywa, na początku wyświetlono krótkie reklamy zapowiadające nadchodzące wydarzenia (w tym maraton Igrzysk Śmierci, o którym niebawem napiszę), komunikat oznajmiający początek wydarzenia i zabraniający nagannego zachowania na sali, które oczywiście miało miejsce jak to na całonocnych seansach kinowych. Są ludzie, którzy przyszli oglądać filmy i są ludzie, którzy przychodzą sprawiać problemy ochroniarzom.
Przez długie kolejki przy wejściu do sali, pierwszy film rozpoczynał się około godziny 23:30. Światła powoli gasną, rozmowy nieco cichną… Czas na dawkę grozy. Jako, że wybrałem się na zestaw pierwszy, w którym były puszczane 4 pokazy premierowe filmów, byłem nieco sceptycznie nastawiony, jako że puszczane filmy, nie odbiły się echem po premierach w Ameryce. Tytuł filmu, „Dark was the night” po przetłumaczeniu przez armię najlepszych tłumaczy – otrzymaliśmy dumnie brzmiący tytuł polski „Ciemna noc”.
Co mógłbym powiedzieć o tym filmie? Długo budowane napięcie, które pomimo braku strasznych niespodzianek na ekranie, było wyczuwalne. Największym plusem tego filmu moim zdaniem to całkiem dobra gra aktorów i przekonywująca gra głównego bohatera. Mimo, że do koneserów kina bym się nie zaliczył, to nie boję się stwierdzić, że ten film moim zdaniem powinien być określony bardziej jako „thriller”, bo mianem „horroru” jednak bym go nie nazwał. Polecam do obejrzenia „na raz”, w zależności od gustów, może komuś się spodobać bardziej niż mi.
Po filmie standardowo, czas na szybkie przewietrzenie się i dotlenienie… Na kilka sposobów. Drugim puszczanym filmem było dzieło, na które po cichu liczyłem, że pozytywnie mnie zaskoczy: The Houses October Built, czyli tournee piątki przyjaciół po „nawiedzonych” domach Ameryki (tak to te specjalne domy strachu, z aktorami). Każdy ma jakieś hobby, jedni zbierają znaczki pocztowe, inni uprawiają różne sporty, a jeszcze inni szukają pełnych strachu atrakcji. O tym filmie miałem całkiem dobre zdanie podczas oglądania, a dlaczego? Śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż motyw nawiedzonych domów jest nam znany od samego początku, od którego wiemy, że mamy do czynienia z aktorami, którym sami płacimy za to, żeby nas przestraszyli. Jednak zarówno to co jest plusem filmu, jest też jego minusem – wszystko co przytrafia się bohaterom, jest częścią swego rodzaju spektaklu, przez co możliwość wystraszenia się spada niemalże do zera. Jako film dokumentany, produkcja udana, jednak jako horror? No niestety, drugi zawód podczas tego maratonu. Do tego całkowicie zniszczona końcówka filmu, tak jakby ktoś uciął zakończenie w połowie. Jednak warto wspomnieć o mimo wszystko dobrym przesłaniu tego filmu, które jest ukazane już w samym prologu, a jest nim cytat Waltera Jona Williamsa: „Wilkołaków, wampirów lub nawiedzonych domów się nie lękam; przeraża mnie to, co człowiek jest w stanie zgotować drugiemu człowiekowi”.
Po kolejnej przerwie przyszła pora na trzeci film, którym był „City of Dead Men”, czyli „Miasto umarłych”. Film typowo młodzieżowy, grono młodych bohaterów, żyjących w swoim świecie, na własnych zasadach i indiańska legenda, o której dowiadujemy się w miarę rozwoju sytuacji. Film miał „jakąś” fabułę i zwrot akcji, miał „jakieś” liche „straszne sceny”, ale ponownie to nie jest coś, po co przychodzi się na całą noc horrorów do kina. Podsumowując ten film, pokazano życie autsajderów, którzy za nic mają zasady i reguły. Pomimo tego, że film moim zdaniem był poniżej średniej, to muszę przyznać, że podobało mi się przesłanie tej grupy „umarłych”, a mianowicie „żyjemy tu i teraz i żyjmy tak, żeby to poczuć, bo nie wiadomo co nas spotka jutro”.
Nad ostatnim filmem nie będę się rozpisywał, ponieważ nie widzę większego sensu. Film od początku do końca mało zrozumiały dla widza, gra aktorska na słabym poziomie i można to stwierdzić nawet nie będąc wytrawnym konesrem filmowym. Twórcy rozciągnęli do półtorej godziny mało porywającego filmu, coś, co można było zamknąć w 20 minutach seansu. Moim zdaniem strata czasu i jeśli miałbym polecić komuś film „The Evil inside„… to bym mimo wszystko tego nie zrobił, a wręcz przeciwnie, ostrzegłbym przed stratą czasu.
Podsumowując cały maraton, chciałbym napisać, że było warto się na niego wybrać i że puszczone filmy były warte wydanych pieniędzy, jednak jedyne, co mogę uczciwie napisać to, że był to najsłabszy maraton na którym miałem okazję być, a pieniądze było warto wydać po to, żeby zobaczyć na jakim poziomie stoją horrory „klasy B”, a ten poziom jest… Myślę, że tyle wystarczy, a każdy kto obejrzy powyższe filmy, sam dokończy sobie to zdanie.
Marzy mi się wybrać kiedyś na maraton horrorów, po którym będę miał wrażenie, że wyjście na dwór po zmroku jest złym pomysłem. I nie chciałbym tutaj nic sugerować, ale miło byłoby zobaczyć na przyszłych maratonach filmy typu: Grave Encouters, Martwa cisza, Obecność, Sinister czy choćby nawet mój ulubiony horror jeśli chodzi o klimat Halloween (wiadmo, że w tych czasach Halloween może spotkać się z podobnym potraktowaniem jak Egzorcysta kilka maratonów temu, jednak ciągle są to straszniejsze filmy niż to, co zaprezentował nam zestaw pierwszy na obecnym maratonie). Przed nami maraton Jamesa Bonda i Igrzysk Śmierci, o którym to poinformuję niebawem.