Władysław Komendarek, współtwórca zespołu Exodus, pionier polskiej syntezatorowej muzyki elektronicznej, kompozytor, instrumentalista i postać niebanalna, był gwiazdą festiwalu sztuki audiowizualnej Nokta w Opolu. Z artystą rozmawiamy o  eksperymentach w muzyce i cierpliwości, ale również o miłości do organów Hammonda, klimacie warszawskich klubów lat 70. oraz o tym, jak dostać się na wymarzony koncert i zdobyć taki sam sprzęt, w czasach gdy „nie było niczego”.

Kiedy stwierdziłeś, że to właśnie muzyka będzie wyznaczała kierunek w Twoim życiu?

Jako 11-latek marzyłem, żeby być pilotem, a po drugie, żeby lepić fajne modele samolotów i puszczać je na uwięzi. Do dzisiaj mi to pozostało. Pomyślałem, że jednak nie mogę zostać pilotem, bo po zapaleniu silniczka na paliwo eter on się nie podrywał do góry lecz przesuwał na kółkach do tyłu. Dlaczego? Bo śmigło nie w tą stronę się kręciło. A z muzyką początkowo to było tak, że zawsze mnie do niej zmuszali.

CZYTAJ: Nokta Festival 2019. Tides From Nebula i Władysław Komendarek w “Kochanowskim” [WIDEO, ZDJĘCIA]

Komendarek: „Siostra pilnie patrzyła w nuty, mama kontrolowała nas batem, a ja i tak grałem jak chciałem” [ROZMOWA]

fot. Tomasz Ozdoba

 Jak to?

Nie traktowałem jej poważnie. Gdy graliśmy na cztery ręce na pianinie z siostrą, ja zawsze dorabiałem swoje rzeczy. Robiłem tak, bo byłem leniem jeśli chodzi o odczytywanie oryginału (śmiech).

Nie znosiłem pierwszych wersji, zawsze musiałem coś zmieniać. No i tak sobie ułatwiałem sprawę. Moja siostra pilnie patrzyła w te nuty, mama stała z tyłu i kontrolowała nas batem, co kto przeskrobał. A ja i tak grałem po swojemu! Takie były początki – rodzice i nauka gry na fortepianie w szkole muzycznej.

Przełom nastąpił gdy…

Nastała era Beatlesów. Zacząłem myśleć na poważnie o zawodzie, marzyłem o występach w jakiejś fajnej kapeli. Znałem wielu muzyków, ale nic nie wychodziło. Grałem sobie standardy w różnych dziwnych miejscach. Wiesz, te też trzeba umieć…

W końcu miałem raz taki dziwny przypadek. Przychodzi do klubu chłopiec z dziewczyną i prosi mnie: „Czy może pan zagrać Pink Floyd?”. A jak mnie to rozbawiło! Tylko czekałem na taki moment, że ktoś poprosi o coś innego niż te oklepane piosenki. I tu nagle Pink Floyd!

I jak się grało?

Wspaniale! Ale kierownik sali mnie wyrzucił.

Skoro muzyka się podobała, to właściwie za co?

Bo utwory były za długie. Grałem pół godziny albo i więcej, co wtedy było niespotykane.

Mówisz, że miałeś wielu znajomych w branży. Podpatrywałeś jak oni grają?

Ooo… I to jak! Podpatrywałem wszystkie kapele warszawskie. Mówimy o latach 70., tak około roku 1974. Wtedy modna była Stodoła na Nowowiejskiej, Klub Medyk… Stałem pod nimi z nosem przyklejonym do szyby.

Komendarek: „Siostra pilnie patrzyła w nuty, mama kontrolowała nas batem, a ja i tak grałem jak chciałem” [ROZMOWA]

fot. Tomasz Ozdoba

Tak ciężko było się dostać na koncert?

Ja biletów nie kupowałem. Pamiętam, jak raz w Stodole grał Niemen z tym najmocniejszym składem. I tak sobie myślałem, co tu zrobić żeby być na sali na jego koncercie… Wpakowałem się więc do toalety czterdzieści minut przed jego występem. No i się udało!

Muzyka Niemena na żywo musiała być niezwykła.

Ale to nie wszystko. Dostałem się po koncercie do jego garderoby i tak pytam Niemena: „Proszę pana, czy pan czasem nie chce sprzedać swojego Hammonda?”. A on go niedawno kupił…

Jego sprzęt był tak wyjątkowy?

Chodziło o to, że po prostu w tamtych czasach, tu nic nie było! Gdzie ja mogłem cokolwiek kupić w latach 70., nawet w Warszawie?

Muzycy mieli naprawdę pod górkę. Nie to co teraz, jeśli chodzi np. o sprzęt.

W tych czasach było w Warszawie jakieś 30 zespołów, które grały poprawnie. Z tych co pamiętam to m.in. Pesymiści, Kwadraty, zespół Pięciu, gdzie występował nieżyjący Romek Czystaw znany potem z Budki Suflera czy gitarzysta Darek Kozakiewicz, który potem nagrywał z Breakoutem.

No więc jak udało się zdobyć pierwszy sprzęt?

To były organy Electone Yamaha B20R model. Brzmienie podobne do Hammonda, ale jednak nie to samo. Zdobyłem je w 1973 roku przez ogłoszenie w „Życiu Warszawy”. Szukałem kogoś, kto sprowadzi mi zawodowe organy z Holandii.

To było tak załatwione, że organy kosztowały 1500 dolarów, a ja musiałem mieć na rachunku 28 tysięcy zł, czyli zaniżoną kwotę, bo inaczej od razu urząd finansowy by się czepiał, skąd ja mam tyle kasy.

Po jakimś czasie zobaczyłem kolejne ogłoszenie – syntezator ARP Soloist produkowany w USA ktoś sprzedawał w Warszawie. No i na ten syntezator polował Andrzej Zieliński ze Skaldów i ja. Ale ja byłem szybszy!

I tak Andrzej później kupił Yamahę. Pamiętasz piosenkę Skaldów „Wiosna”? On na niej solówkę grał w środku utworu. To były ciekawe czasy.

CZYTAJ: Kate Ryan: „Dziś w branży muzycznej trzeba pracować ciężej” [ROZMOWA]

Zapłaciłem za tamten syntezator i miałem w tych początkach jeszcze jeden syntezator Roland SH 2000. Genesis na jednej płycie też używali tego modelu. Do dziś działa, mam schemat dla serwisu. Tak już jest, że przywiązuję się do sprzętu.

Ciężko było o Hammonda wtedy?

Te organy były droższe i dwa razy cięższe. Kochałem Hammonda. Z tymi wirującymi głośnikami tak pięknie brzmiały. To do dziś kultowy instrument. Biorę je co trzeci koncert.

Poodkręcałem z nich pewne niepotrzebne rzeczy. Sam je wyszykowałem i tak ważą o 16 kilogramów mniej – normalnie koło stówy. I musi je wozić specjalna ekipa. Gdy ktoś rozbiera te organy po raz pierwszy, to może poddać się od razu! No ale ja wszedłem we wszystkie ich zakamarki, by znaleźć błędy. Niektóre klawisze nie grały.

Co się w tamtych czasach w Warszawie grało w klubach?

To był m.in. rock progresywny, modne były utwory Jimiego Hendrixa, które grali na przykład Niebiesko-Czarni.

W końcu udało się jednak w 1976 roku i Tobie założyć zespół, i to bardzo wyjątkowy. Exodus to dziś kultowa grupa dla polskiej muzyki progresywnej.

Graliśmy od serca. Tak się dobraliśmy, że to co tworzyliśmy, pasowało wszystkim – rock progresywny, przez niektórych zwany „rockiem utrudnionym”.

Na początku lat 80. zagraliśmy 12 koncertów jako support brytyjskiego zespołu The Rubettes. A przypomnieli mi o tym ostatnio fanatycy Exodusu (śmiech). Z tym zespołem występował człowiek, który nagrał płytę z The Rolling Stones. Pamiętam, że jak The Rubettes wystawili te swoje paczki, sprzęt nagłośnieniowy… – to my nie mieliśmy żadnych szans.

Kogo stawialiście sobie za wzór?

Naszymi korzeniami było wczesne Genesis, Queen czy Yes. Słuchaliśmy w zasadzie wszystkiego z zalążkami progresywnego grania. Bardzo lubię te nieparzyste rytmy. Takie Genesis na przykład podziwiam, bo bardzo oryginalni byli. Strasznie mieszali, żadnych parzystych rytmów, ale pierwszą ligą dla mnie jest Emerson. I jakie dawał show niesamowite!

Na płytach zespołu Exodus były utwory bardzo oryginalne, jak na tamte czasy np. na pierwszym albumie „Nadzieje, niepokoje”. Ciekawa historia wiąże się z kompozycją z trzeciej płyty „Supernova”. Utwór „Jeszcze czekam” powstał w ciekawych okolicznościach.

Jakich?

Po próbie w bardzo znanym warszawie klubie Riviera Remont koledzy poszli do domu, a ja miałem wciąż rozstawiony sprzęt. Próbuję sobie jakieś solo, nagrywam to na mój stary magnetofon. Jakiś pan przyszedł robić scenografię na inne wydarzenie i tak zaczęliśmy rozmawiać m.in. o różnych religiach, piliśmy wino. I tak w mig skomponowałem ten utwór. Później Andrzej Puczyński napisał do niego słowa.

Komendarek: „Siostra pilnie patrzyła w nuty, mama kontrolowała nas batem, a ja i tak grałem jak chciałem” [ROZMOWA]

fot. Tomasz Ozdoba

Ale rock progresywny nie był w Polsce jeszcze tak modną muzyką w tym czasie?

Niemile były widziane wielkie formy. Utwór musiał mieć cztery minuty, a rozbudowane utwory, zbyt ambitne były ciężko odbierane. Rock progresywny grany był rzadko, a kapele go tworzące bardzo krótko istniały.

Dlaczego?

Trzeba być cierpliwym i zawsze robić swoje, grać w określonym kierunku. Ludzie po prostu nie wytrzymują. W Stanach jest przecież tak, że nawet po 50 latach robią karierę, bo to wcale nie jest takie proste.

Grupa przetrwała osiem lat. Czy nie ma szans na reaktywację zespołu Exodus?

To po czasie spotyka każdą formację. Artyści muszą też od siebie odpocząć, wracają czasem nawet po 20 latach. Jakieś cztery, pięć lat temu była mowa o wznowieniu. Mogę zdradzić, że jest szansa. Wiem, że perkusista chciałby zagrać, ja jestem otwarty…

Jako aktywny muzyk, jak oceniasz kondycję współczesnej elektroniki?

Mamy duże naleciałości z muzyki niemieckiej. Inspiracje ciągle daje Vangelis  i Jean Michel Jarre. U niektórych to nawet w sześćdziesięciu procentach.

Jak zrobić dobrą własną muzykę?

Trzeba mieszać żeby coś ulepić, wprowadzać wątki awangardowe, odkrywać coś  przypadkowo. Ja lubię łączyć. Teraz gram elektronikę, ale przecież korzenie mam rockowe.

Nie tworzę w domu, tam nie mam żadnych emocji. Muszę mieć energię z zewnątrz a najlepiej z publiczności. Nagrywam każdy koncert, bo wtedy często wyjdzie mi coś świetnego. Nie ma szans, że wyjdzie mi tak w studiu.

Wymyślasz utwory na scenie?

Tak, na żywo i na poczekaniu. Dziś też to będzie! Na moim koncercie jest budowanie formy od podstaw, nigdzie wcześniej niezagranej – nawet w domu. A improwizacja to dodatek.

Nie wiąże się to ze stresem?

Nie ma żadnych stresów! Ja po prostu wiem, co naciskam. Jak mnie pytają, ile to i to robiłem, to ja mówię: „W ogóle tego nie robiłem”.

Gdzie najczęściej teraz występujesz?

Tam, gdzie mnie organizator poprosi. Nie mam takich naleciałości, typu, że chodzę po ulicy z chorągiewką „Komendarek jest najlepszy”. Spokojnie tworzę, a szefowie wytwórni fonograficznych szperają po „internetach” i wyszukują ciekawych ludzi.

I tak w czerwcu wyszła moja płyta „Retrospektywy” wydana w oficynie paryskiej Akuphone. Trafiły na nią różne utwory, w tym bardzo stare.

Planujecie dalszą współpracę?

Tak, ta płyta to taki wstęp. Szef Akuphona chciałby nawet żebym zagrał koncert w Paryżu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bardzo chciałbym aby się udało.

A dziś co zagrasz opolskiej publiczności?

Nie wiem. Ale na pewno zacznę od klasycznego fortepianu, ale nie żadne standardy. Będą grał tak jakby syntezatorów nie było w tamtych czasach. Chopin też by inną muzykę komponował jakby za jego życia były syntezatory. Na scenie gram dużo świeżych rzeczy. Wiesz, ja szybko się nudzę…

Tworzyłeś też muzykę dla teatrów. To nieco inne doświadczenia.

W 1993 roku komponowałem nawet muzykę do bajki dla dzieci dla Opolskiego Teatru Lalki i Aktora w Opolu do sztuki „Jaskółeczka” w reżyserii Włodzimierza Fełenczaka.

To chyba miłe skojarzenia wiążą się z Opolem?

Byłoby naprawdę wspaniale, jakbyś przekazał coś ze swoich unikatowych zbiorów właśnie do Opola.

Posiadam wiele takich rzeczy. Muszę wrócić do tematu.

Komendarek: „Siostra pilnie patrzyła w nuty, mama kontrolowała nas batem, a ja i tak grałem jak chciałem” [ROZMOWA]

fot. Tomasz Ozdoba

Na zakończenie, jak Ci się podoba opolski festiwal sztuki audiowizualnej Nokta?

Świetna sprawa, od razu poczułem, że mam do czynienia z profesjonalistami. Współpraca obrazu z dźwiękiem, to niezwykle ważna sprawa w muzyce.

Ktoś powie, że to takie dziwne i skomplikowane rzeczy na tych ekranach…

Sam jestem dziwaczny i na nic już nie reaguję. Nie można się bać, trzeba eksperymentować. Później się okazuje, że za trzy lata inni cię podpatrują i robią to samo. To miłe, ale ja stale powtarzam, że muzyki uczę się cały czas. Dosłownie przez całe życie.

Dziękuję za rozmowę.

Komendarek: „Siostra pilnie patrzyła w nuty, mama kontrolowała nas batem, a ja i tak grałem jak chciałem” [ROZMOWA]Fot. Nokta/Tomasz Ozdoba

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarka, redaktor wydania miesięcznika Opowiecie.info. Wcześniej związana przez 10 lat z Nową Trybuną Opolską w Opolu. Pisze o tym, czym żyje miasto, z naciskiem na kulturę. Fanka artystów i muzyków, brzmień pod każdą postacią oraz twórczych inicjatyw. Lubi dużo rozmawiać. W wolnym czasie jeździ na koncerty i festiwale, czyta książki i ogląda filmy – dość często o mafii.