Z początkiem roku szkolnego rozpoczęła się rewolucja żywieniowa w polskich szkołach. Ministerstwo Zdrowia chcąc zadbać o zdrowie naszych dzieci, wprowadziło do szkół szereg zmian żywieniowych na stołówkach i sklepikach szkolnych.
Choć zamysł jak najbardziej pozytywny, to jednak skutki zmian przerosły oczekiwania samych wprowadzających te zmiany. „Kuchenne rewolucje” zafundowane przez ministerstwo, przyniosły wiele zmian w funkcjonowaniu szkolnych stołówek i sklepików. W przypadku tych drugich, zmiany oznaczały w praktyce zamknięcie wielu placówek w szkołach. Choć głównym zamierzeniem wprowadzonych zmian była promocja zdrowego odżywiania oraz walka z otyłością już u najmłodszych dzieci, nie do końca efekt został osiągnięty.
Na stołówkach zabroniono używania soli, pieprzu oraz jakichkolwiek przypraw. W efekcie dania serwowane na szkolnych stołówkach są nijakie, bez smaku i wyrazu. Większość z nas w trakcie przygotowywania domowego obiadu używa jednak choćby soli i pieprzu. Więc siłą rzeczy jesteśmy przyzwyczajeni do potraw bardziej wyrazistych.
Jeżeli dzieci i młodzież, też do tej pory spożywały obiady domowe i inne potrawy, z dodatkiem chociażby małej ilości soli bądź pieprzu, to żadna ustawa nie zmusi ich do zjedzenia takiej samej potrawy bez ich dodatku, bo będzie dla nich po prostu niedobra. W przypadku, jeśli dziecko już od najmłodszego w domu i przedszkolu spożywa potrawy bez dodatków przypraw, to jest naturalne, że każda potrawa z dodatkiem soli będzie dla niego niesmaczna. Czyli efekt odwrotny niż ma miejsce w tej chwili w szkołach.
Skoro pani kucharka w szkole nie może dodać przypraw do zupy czy soli do ziemniaków, to dzieci przynoszą je sobie z domu. Tak w tej chwili się dzieje, że starsze dzieci w woreczkach do szkół przynoszą sól i same dodają je do obiadów serwowanych na stołówkach.
Wprowadzone zmiany najbardziej dotknęły sklepiki szkolne, które w większości zostały zamknięte. Można się zgodzić, że napoje słodzone, chipsy, czy słodycze mają duży wpływ na otyłość dzieci. Lecz zabranianie sprzedaży kanapek i słodkich bułek, to lekka przesada. W przypadku złamania przepisów, na ajenta prowadzącego szkolny sklepik będzie mogła być nałożona kara pieniężna w wysokości od 1 do 5 tys. złotych. Dyrektor placówki będzie mógł ją zamknąć, choć tu rola dyrekcji jest zbędna, bowiem większość sklepików zniknęła już ze szkół.
Doskonale wiemy, jak teraz wyglądają przerwy w szkołach, skoro nie ma sklepiku w szkole to starsze dzieci idą do znajdującego się w pobliżu sklepu i tam robią zakupy "zakazanych produktów". Po zmianach młodzież ucząca się w liceach czy technikach nie może zakupić kawy z cukrem w szkolnym automacie, czy drożdżówki. Jednak młodzież w ostatnich klasach mając już dowód osobisty, spokojnie zakupi w sklepie papierosy, czy alkohol, natomiast w szkole słodkiej bułki i kawy nie dostanie. Pojawiły się już tacy przedsiębiorczy sklepikarze, którzy oferują w sprzedaży kubki, a do nich kawę gratis.
Dyrektorzy do końca września mieli czas na wypełnienie ankiet dotyczących wprowadzonych zmian, mogli wyrazić swoja opinie na temat zmian. Szkoda, że konsultacji nie przeprowadzono przed wprowadzeniem zmian, ale to nie pierwszy przykład, że w naszym kraju robi się coś od drugiej strony. Po interwencji minister edukacji zakazane drożdżówki wróciły już do szkół. Lecz nie wrócili ajenci szkolnych sklepików.
Zresztą wybory już w najbliższą niedzielę, a po nich wiele się może zmienić na „stołkach”, a co za tym idzie i w podejściu do „zdrowej” sytuacji w żywieniu dzieci i młodzieży w naszych szkołach. Swoją drogą, ciekawi mnie czy wprowadzone zmiany sprawdziłyby się na stołówce przy „Wiejskiej”, bo jak widać po niektórych "wybrańcach narodu", zdrowy tryb odżywiana jest im obcy. Dlatego trochę rozsądku by się przydało przy pracach nad kolejnymi rozporządzeniami. Natomiast sposób odżywiania dzieci w dużej mierze zależy od rodziców i to oni mają największy wpływ na to co ich pociechy jedzą.