Żeby uniknąć polityków, na niedzielny spacer w centrum Opola wybrałem się w porze obiadu. Zacząłem od Rynku.
X Festiwal Opolskich Smaków. Impreza zorganizowana sprawnie, choć chyba jej formuła już się przejadła. Od drugiego co do bogactwa miasta w Polsce można by wymagać czegoś bardziej interesującego – niekoniecznie w postaci fajerwerków. Na dodatek festiwalowi towarzyszą paskudne jarmarczne budki. Wiem, że są praktyczne, ale brzydkie. Przechowywane pod chmurką za CWK nie nabierają patyny…
I niestety, choć chciałem uniknąć wyborczych akcentów, natknąłem się na czujnego w każdej chwili i uważającego na swój wizerunek Arkadiusza Wiśniewskiego. Mając właściwie wygraną w kieszeni nie odpuszcza. Pokazuje, jaki z niego luzak i przyjaciel wszystkich opolan. W dżinsach i sweterku…
Wymaszerowałem więc czym prędzej z Rynku i zajrzałem na plac św. Sebastiana. Pomyśleć, że to kolejne miejsce, za którego „rewitalizację” chce się wziąć Wiśniewski. Strach pomyśleć, co z niego zrobi. Fakt, że plac wymaga remontu i jakiegoś sensownego zagospodarowania, jednak w przypadku Wiśniewskiego oznacza to na ogół likwidację zieleni i położenie betonu.
Z placu św. Sebastian trafiłem na Skwer Vaclava Havla. Miała to być kolejna wizytówka Opola, głównie dzięki zagospodarowaniu skarpy między Uniwersytetem a ulicą Havla. „Cel ten zostanie zrealizowany poprzez budowę schodów, ogrodzenia i zagospodarowanie terenów zielonych na skarpie przy budynku głównym Uniwersytetu Opolskiego” – zapisano w projekcie. Sytuacja skarpy jest dramatyczna. Nikt w ciągu dnia nie usiądzie na tych ławkach, których zagęszczenie na tak usytuowanej patelni mija się z celem. „W przyszłości pojawi się tu większa liczba drzew i pnączy oraz rzeźby, które są już w posiadaniu opolskiej uczelni” – obiecywał prof. Stanisław Sławomir Nicieja. Nie wiem, na co władze czekają.
Drzewa rosną wolno, a na razie teren zielony nie jest zielony. Jeżeli w przyszłości zasadzone drzewa będą miały równie sprawną opiekę jak ta trawa, to nawet nasze prawnuki ich nie doczekają.
Ludzie doskonale wiedza, że o zieleń trzeba dbać i ją podlewać. Jednak nie w Opolu. Tutaj podlewa się jedynie kwiatony powieszone na latarniach w centrum. Drzewa mogą sobie zdychać. Pisałem już o tym przed dwoma tygodniami.
Po tym artykule odebrałem cały szereg telefonów z ulic Damrota, Kościuszki, Kośnego czy Dubois.
– Jestem już stara i nie mam siły, żeby z wiaderkiem biegać – tłumaczyła się mieszkanka ulicy Damrota. – My tu sami starzy mieszkamy, a adwokaty i te z „Solidarności” to mają to w nosie – przekonywała. Wierzę jej, bo znam trochę ludzi tam mieszkających.
Drzewa umierają na naszych oczach, choć przecież są sposoby, by je nawodnić. Stać na to miasta znacznie uboższe od Opola. Na przykład Rybnik. Jak się to robi? Na zdjęciach przysłanych nam przez Urszulę Pytlik i Jerzego Hodora możemy to zobaczyć dokładnie. Drzewa otulono wypełnionymi wodą, zielonymi workami. To treegatory, czyli zbiorniki do nawadniania drzew. 40 takich zbiorników zakupił i zamontował rybnicki Zarząd Zieleni Miejskiej (w Rybniku oczywiście). Ich działanie polega na wolnym sączeniu się zgromadzonej w nim wody, która stopniowo uwalnia się do gruntu, nawadniając korzenie drzewa.
Od Damrota rzut kamieniem do Placu Ignacego Daszyńskiego. To jedyne chyba w Opolu miejsce nietknięte przez „dobrą zmianę” Wiśniewskiego. Dlatego piękne. Nawet z przyjaznymi znakami.
Tu też przydałoby się trochę wody. Nikt mnie nie przekona, że tak powinna wyglądać ziemia pod drzewami już w sierpniu. Dodajmy jeszcze, że to nie są liście kasztanowców, które brązowieją przez szrotówka.
Od pewnego czasu przebąkuje się o przerobieniu szaletów, które znajdują się na placu na kawiarenkę. Pomysł dobry, zakładając, że nie zrobi się niczego, co zaburzyłoby harmonię tego historycznego, stworzonego przez wytrawnych architektów miejsca.
Nie wolno dopuszczać (tzn. my opolanie nie powinniśmy zezwalać), by w imię czyjegoś widzimisię niszczono coś, z czym chyba każdy z nas był bezpośrednio związany, do czego mieliśmy ogromny sentyment. Myślę oczywiście o „sklepie kolonialnym” państwa Przybeckich na ul. Krakowskiej.
Kamienica, w której się mieścił jest już prawie całkiem wyburzona, a my jak barany prowadzone na rzeź godzimy się na to. Jedyny zysk z tej rozbiórki to zniszczenie paskudnego muralu, za który miasto zapłaciło nasze 25 tys. zł. Ale czy po to, by pozbyć się muralu trzeba od razu burzyć budynek? Pomijam wszystkie inne aspekty przebudowy ul. Krakowskiej. Pisałem o tym już wcześniej i jestem oburzony tym, co się na tej ulicy wyprawia. I proszę nie nazywać tego co się tam dzieje „rewitalizacją”, bo z rewitalizacją nie ma to nic wspólnego. Koniec o Krakowskiej, bo nerwowy jestem…
Ale nie. Nie da się. Właśnie się potknąłem o dwie rzeźby z II Międzynarodowego Pleneru Rzeźbiarskiego. Wśród gruzu, przy ToiToiu, walają się Syrena i Wiolin z carraryjskiego marmuru.
A przy okazji: ciekawe co stało się z zabytkową kostką zdemontowaną z ul. Krakowskiej. Najwyraźniej gdzieś ją natychmiast wywieziono, a to kawał pięknego starego kamienia. Niejeden murek można z niego zbudować. Ciekaw jestem, w czyim wyląduje ogródku.
Kończy się rozbudowa Solarisa i budowa podziemnego parkingu na Placu Kopernika. To chyba jedyna opolska inwestycja, na którą patrzy się z przyjemnością. Zmiany dostrzegalne są z dnia na dzień.
Jednak postęp prac budzi niepokój i przywodzi na pamięć protesty, jakie do władz miasta kierował prof. Stanisław Sławomir Nicieja. Rację miał rektor. W metrach może nie, ale optycznie Plac Kopernika będzie mniejszy o połowę. Zniknie perspektywa ul. Kośnego od strony Uniwersytetu. Także z ul. Sienkiewicza nie zobaczymy już placu i usytuowanych na przeciwległej pierzei kamieniczek. Nicieja ostrzegał.
I jeszcze jedna obserwowana z dachu Solarisa inwestycja: zamek górny. Trudno będzie zastąpić drzewa, które tu bezlitośnie opolskim obyczajem wyrżnięto. Początkowo myślałem, że mostek nad fosą posadowiony na rachitycznym słupku to jedynie prowizorka na potrzeby remontu. Jednak obłożenie go płytami poliwęglanowymi wskazuje na to, że taki będzie efekt końcowy. Dziwnie to wygląda w łonie masywnej i budzącej respekt baszty.
W drodze nad Odrę mijam największą szkaradę, jaką w Opolu „dobra zmiana” stworzyła: „mural patriotyczny” na budynku Urzędu Wojewódzkiego. Jeszcze jedna tylko tak kompromitująca rzecz zdarzyła się w Opolu w tej kadencji: duet Violetty Porowskiej i jej pryncypała wojewody Czubaka przed ostatnimi mistrzostwami świata w piłce nożnej. Kto widział, ten wie. Tego się nie da „odzobaczyć”. Między innymi dlatego Porowska nie ma większych szans w wyścigu do fotela prezydenta Opola. Inna sprawa, że tak jak znam ją trzydzieści lat, tak nie posądzałem jej o taki zły gust.
I jeszcze spojrzenie z niepokojem na miejsce na razie zielone, w którym wojewoda umyślił sobie usytuować pomnik pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej. Na warunki opolskie kolosalny. Na warunki ludzkie: kompletnie bezsensowny.
Obiecany happy end nad Odrą, choć nie bez łyżki dziegciu: dlaczego nie ma tu żadnej ławeczki? Długa promenada nad wodą, niby jest murek, ale nie wszyscy, szczególnie starsi ludzie lubią siadać na murkach. Przypomnijmy: Opole się nam starzeje. My się starzejemy. Ławeczki, na dodatek z oparciami, powinny być co krok. Nie przewidziano żadnej takiej także na ul. Krakowskiej. Jedynie kamienne siedziska dla zdrowych, młodych ludzi.
Na szczęście tutaj, nad Odrą, trafiamy na coś, co zostawiła po sobie w Opolu amerykańska artystka Aida Wolmut z przyjaciółmi – drzewko życia, tchnące świeżością, bezpretensjonalnością i optymizmem, połączone z kwietnikiem „kwietnej partyzantki”. Tu trzeba kończyć każdy spacer po Opolu, żeby lżej było żyć. Vivat Aida! Vivat Guerilla Gardening!
Fot. melonik