Na ścianach w mieszkaniu 92-letniej Zofii Bielewicz, aktorki nestorki opolskiego teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, wiszą pamiątki, które ocalały z jej rodzinnego mieszkania na Żoliborzu w Warszawie. Wśród nich z portretu nad fortepianem uśmiecha się 15-letnia Zofia.
– Fortepian mojej mamy został na Żoliborzu, a ten jest z Zabrza – zaczyna opowiadać. – Wszystko z mieszkania na Żoliborzu rozgrabili, wszystko, co można było, wynieśli, ale obrazków, fortepianu i nut nie chcieli – śmieje się pani Zofia. – I chwała Bogu, że tak się stało, że coś zostawili.
Okupację z matką przesiedziały w piwnicy, na piętro wychodziły tylko po żywność. Wychodziły, kiedy szły na tajne koncerty.
Matka aktorki, także Zofia Bielewicz, profesor śpiewu solowego w warszawskim Konserwatorium Muzycznym, podczas okupacji brała czynny udział w tajnych koncertach.
– Za to groziło Auschwitz, albo egzekucja na miejscu – dodaje pani Zofia.
Podczas wojny kilkunastoletnia Zofia też brała udział w tajnych koncertach słowno-muzycznych, dla podtrzymania ducha w narodzie. Za co po wojnie obie zostały odznaczone.
– W życiu bym nie opuściła mojego Żoliborza, ale wyrzucono nas stamtąd – mówi dalej. Nad głowami słyszały niemieckich żołdaków Raus! Raus! Raus…
Nie trafiły na roboty do Prószkowa, a to dzięki znajomości niemieckiego przez jej matkę. Wciśnięto je do wagonów jadących do Krakowa.
– Byliśmy ściśnięci jak śledzie, deszcz lał nam się na głowę, ale żyłyśmy – wspomina.
Z pamiątek z warszawskiego mieszkania został jeszcze dokument, odpis aktu małżeństwa jej rodziców z kościoła św. Katarzyny w Piotrogrodzie: „Szlachcic z wileńskiej guberni Leon Bielewicz wstąpił w związek małżeński ze szlachcianką Zofia Regina Michałowską w 1922 roku.” Oboje z Wilna.
– Mam wileńskie korzenie, a urodziłam się sześć lat po ich ślubie, tato był dyrygentem i kompozytorem, ale zmarł, kiedy miałam 12 lat – wzdycha aktorka.
– Ależ to wszystko przeleciało, nawet nie wiem kiedy – dodaje po chwili.
Przeleciało też 70 lat na scenie. A za sobą ma 140 ról.
Nie chciała męża dyplomaty
Czy chciała zostać aktorką? – To jest pytanie, na które nigdy nie wiem, co odpowiadać – wzrusza ramionami aktorka.
W jej życiu scena była zawsze, więc to pytanie zbędne. Do zawodu była przygotowywana od czwartego roku życia.
– Technikę operowania głosem dała mi matka. Z mamą zjeździłam świat – opowiada dalej. – Uczyła mnie już śpiewu i jak mam oddychać, kiedy miałam cztery lata. Uczono mnie już wtedy tańca, przychodził tancerz na lekcje do domu.
– No i uczyli mnie dykcji, a ta z Wileńszczyzny najlepsza – dodaje.
Była chorowitym dzieckiem, ale nie potrafiono wtedy postawić diagnozy. – Czasem były to nerki, a czasem coś innego, więc jeszcze przed wojną mama wywoziła mnie do Truskawca, kurortu pod Lwowem – wspomina.
Kiedy Niemcy wyrzucili ich z warszawskiego domu na Żoliborzu, trafiły do Krakowa.
– Przyjechałam chora, a zaznałam tyle ludzkiej życzliwości od przypadkowych ludzi – wspomina. – Dzielili się jedzeniem, jakimś sokiem częstowali. To było inne niż walka o miejsce i życie w wagonie, którym przyjechałyśmy.
W Krakowie, jeszcze przed maturą, 17-letnią Zosię zatrudnił Józef Jarema w Teatrze Groteska.
– W pierwszej powojennej sztuce, gdzie zagrałam Kwiatka Klauna Naiwnego – dodaje. – Z Krakowa trafiłyśmy do Zabrza, moja mama otwierała tam pierwszą powojenną szkołę muzyczną. A ja zdałam maturę.
O zaręczynach kilkunastoletniej Zosi wiedzieli wszyscy.
– Ale już o ślubie już niekoniecznie, nie miałam jeszcze dwudziestu lat, kiedy potajemnie wzięliśmy ślub – śmieje się pani Zofia.
On studiował handel zagraniczny w Szczecinie, a ona studiowała w szkole muzycznej, choć myślała o studiach w szkole dramatycznej.
– Pierwszy mąż znał kilka języków, a po studiach krótko pracował w Katowicach, i niedługo po tym dostał placówkę dyplomatyczną w Szwecji – wspomina. W tym czasie Zofia Bielewicz już związała się z Teatrem Ziemi Opolskiej.
– Moje kuzynki nie mogły tego zrozumieć, że nie chciałam być żoną dyplomaty – opowiada bez zastanowienia. – Nie miałam żadnego zawodu, co ja bym w tej Szwecji robiła? Miałabym go tylko reprezentować?
– Po czterech latach małżeństwa rozeszliśmy się, bo ja zostałam w Opolu – mówi dalej. – Po roku grania i nauki zdałam egzamin eksternistyczny przed Państwową Komisją Egzaminacyjną.
Do Opola przyjechała ze służącą. Zamieszkała w jednym pokoju przy Ozimskiej, nad piekarnią.
Po czasie w Opolu był drugi mąż.
– Czy drugi był lepszy? – zamyśla się. – Był jednak aktorem – odpowiada zdecydowanym głosem, charakterystycznym dla pani Zofii. – Po tej wojnie było biednie i nic nie mieliśmy. Mój mąż miał na utrzymaniu syna z poprzedniego małżeństwa i swoją mamę. O, widać, jakie ja świetne interesy robię w życiu – śmieje się pani Zofia.
Ale nigdy niczego nie żałowała.
Aktor musi mieć rolę
W Teatrze Jaracza w Olsztynie, tak, jak w Opolu, spędziła dwa lata. Potem była Łódź.
– Tak się zdarzyło, że do olsztyńskiego teatru przyjechała Jadwiga Chojnacka z Łodzi, doskonała reżyserka i aktorka – wspomina pani Zofia. – Akurat szukała panny młodej do „Wesela” Wyspiańskiego, miała być „laleczka z pudełeczka”, a ja spełniałam wymogi.
Mówi, że to był szczęśliwy przypadek, bo Chojnacka, o której aktorzy mówili „Majstrowa”, wiele ją nauczyła.
A „Wesele” nie poszło, bo cenzura wstrzymała.
– Chojnacka mnie nadal trzymała i normalnie zatrudniała, co dzisiaj byłoby nie do pomyślenia – dodaje.
W Łodzi grała „Kwadraturę koła” z Jerzym Antczakiem, zanim on został reżyserem.
– Mój mąż w Łodzi się jednak nie odnalazł – dodaje.
Po dwóch sezonach wrócili do Opola.
– Teatr był tam, gdzie dziś filharmonia – opowiada. – A kiedy zaczęli robić tam filharmonię, to myśmy przeszli do Teatru Lalki i Aktora na Kośnego. Opolscy aktorzy z Lalek zawsze byli dobrzy i zawsze ich ceniłam.
Po kolejnych dwóch latach wyjechała do Lublina, do Teatru im. Juliusza Osterwy i do operetki.
– Zagrałam dwie operetki, a niektórym aktorom się wydaje, że to jest łatwe – denerwuje się. – A śpiewać trzeba umieć. W operetce są dwie, a nawet trzy obsady jednej roli. Operetka to wyjątkowe doświadczenie, ale intelektualnie mnie chyba usypiało.
Znów więc wróciła do teatru w Opolu.
Zanieść kulturę pod strzechę
– W 1950 roku wyjechałam z Zabrza do Opola, bo potrzebowali tu młodych ludzi, którzy stworzyliby zespół teatralny – tłumaczy. – Była to pierwsza praca teatralna. Byliśmy jeszcze bez egzaminów przed Państwową Komisją Egzaminacyjną.
Próby, spektakle, a wiele z nich w terenie.
– Moje pierwsze sztuki to „Damy i huzary” i „Rewizor”, gdzie grałam żonę wizytatora – wspomina. – W „Rewizorze” grał też Edmund Fetting.
Jednak pierwsza jej ważna rola to Bianka, główna postać w adaptacji Bernarda Shaw „Szczygli zaułek” w reżyserii Jana Kochanowicza. W 1951 roku był „Wodewil Warszawski”, widowisko ze szlagierami przedwojennej Warszawy.
– Ludzie spragnieni byli normalności – tłumaczy pani Zofia.
Były też wyjazdowe spektakle teatralne w Ozimku, Niemodlinie, Głubczycach, Kietrzu, Białej Prudnickiej i Wołczynie. Wracali późnym wieczorem, a zimą do szpiku kości przemarznięci, bo pomieszczenia były nieogrzewane. A zimy powojenne były surowe. Zdarzało się, że zamiast toalety, bywało wiadro. Często garderobę żeńską i męską dzieliła tylko zasłonka. A w garderobie, żeby było trochę cieplej, paliło się denaturat w misce.
Publiczność siedziała okutana w płaszczach, czasem w kufajkach i gumofilcach.
– Kobiety na scenie w dekoltach, więc jak się ten szal zarzuciło na dekolt, to już było troszkę cieplej – opowiada. – A mimo tego bardzo lubiłam te wyjazdy, choć większość aktorów za nimi nie przepadała. Wiosną, latem, przemierzało się aleje owocowe, dojrzewające zboża na polach, a to dobrze na mnie wpływało. Jazda mnie nie męczyła. Ale zimą, przepraszam, że tak powiem, to już było poświęcenie – dodaje po chwili.
Pani Zofia uwielbiała też publiczność z małych miejscowości.
– O publiczności trzeba mówić, bo bez publiczności teatr nie istnieje – podkreśla. – Publiczność to jest coś, co trzyma teatr. Bardzo sobie ceniłam publiczność na wyjeździe. Byli spontaniczni i bardzo chcieli na spektakle przychodzić.
W Wołczynie po spektaklu podeszła do niej jakaś kobieta i przepraszała, że bez kwiatów, które bardzo chciała kupić, ale nigdzie ich nie było, więc tylko na programie napisała, jak bardzo sztuka jej się podobała.
Na te wyjazdowe spektakle jeździli francuskim nieogrzewanym Chaussonem.
– Autobus załatwił nam mój drugi mąż, który był wiceprzewodniczącym związku zawodowego – wspomina. – Specjalnie pojechał w tej sprawie do Józefa Cyrankiewicza, który był wtedy premierem. Autobus nie był jednak ogrzewany, więc proszę sobie wyobrazić jazdę zimą. Na szczęście nasz nieoceniony Jasiu, techniczny, zrobił taką rurę od silnika przez cały autobus. Mój mąż spalił sobie kurtkę, bo siedział obok tej rury. Ale można było sobie na niej ogrzać nogi i już było lepiej. Najeździłam się bardzo dużo…
Wszyscy opolscy aktorzy czekali na otwarcie w 1975 roku teatru im. Jana Kochanowskiego.
– Byłam przy kładzeniu kamienia węgielnego teatru – wspomina Zofia Bielewicz.
Kiedy wybudowano teatr, przyjeżdżali ludzie, na kulturę w PRL nie żałowano pieniędzy. Kombinaty Rolnicze, Koła Gospodyń Wiejskich i wiele innych przedsiębiorstw przywoziły swoich pracowników na spektakle.
Całe życie na scenie
W 90. urodziny odbył się benefis Zofii Bielewicz. Wówczas w okolicznościowym filmie powiedziała, że teatr w jej życiu był zawsze najważniejszy, a całe jej życie to teatr.
– Zosia to sceniczne mięso, tylko podniesie rękę, powie słowo i od razu widać jej aktorstwo – mówią ci, co znają się na grze aktorskiej.
– To jest końcówka mojego życia – nie ukrywa pani Zofia. – Jestem na emeryturze, ale żyję ciągle teatrem. Z obecnym dyrektorem jestem w przyjaźni, nie opuszczę żadnej premiery.
Cierpi, bo nie może już czytać.
– To straszna bolączka, kiedy całe życie się czyta, a tutaj nagle nie można – ubolewa pani Zofia.
Ale intelekt na tych samych obrotach, a pani Zofia ciągle jest otwartym człowiekiem.
Jolanta Jasińska-Mrukot