– Może to dziwne, ale jako dziecko nie bałam się wojny, bo wojna była ze mną od urodzenia – mówi 79-letnia Irena Krasicka z Opola, repatriantka ze Skolego koło Stryja.

 JOLANTA JASIŃSKA-MRUKOT

Był grudzień 1946 roku. Śniegu tyle, że trudno się było z Ludmierzyc w gminie Kietrz wydostać. Mężczyźni we wsi z braku innego ubrania nadal nosili mundury, a przynajmniej jakąś część umundurowania.

Od granicy czechosłowackiej Ludmierzyce dzieli zaledwie sześć kilometrów, więc kręciły się tam oddziały pograniczników – stając częścią tamtego krajobrazu.

– Na kresach też żyliśmy na pograniczu, a niektórzy, jak mój tato, znali ukraiński i żydowski. Tam były różne kultury – wspomina Irena Krasicka.

Ona urodziła się w Beskidach Skolskich, skąd przyjechała z rodzicami na ziemie odzyskane, bo tak m.in. o Opolszczyźnie mówili wtedy ludzie.

W ich nowej wsi władze Polski Ludowej pozwoliły zostać Morawianom, a pochodzącym stąd Niemcom kazały się pakować. Irena Krasicka pamięta, że powojenne święta na chwilę zacierały wydarzenia ostatnich lat. Na długo przed Bożym Narodzeniem mała Irenka szykowała się do świąt w nowym domu w Ludmierzycach, w którym była zaledwie od ośmiu miesięcy

– Na stole rozsypane słomki, jakiś papier kolorowy, a za stołem umorusane dzieciaki – odtwarza z pamięci pani Irena. – Robiłyśmy ozdoby słomkowe na choinkę. Miałam pięć lat, byłam maleńka, a już robiłam koszyczki ze słomy, a z orzechów pajączki na choinkę.

Dzieci głowiły się, skąd wziąć sreberka na skrzydła anioła. Bo nie z cukierków czy czekolady, których od dawna nie miały w ustach.

W tym samym czasie dorośli nad ich głowami rozprawiali o wojnie. Mówili, że niedaleko od nich ludzie widzieli niemieckich żołnierzy, z czego wynika, że jeszcze jakaś wojna będzie.

Pani Irena nie pamięta, czy niepokój dorosłych udzielał się dzieciom. Pamięta za to, że nagle się zerwała, bo w kredensie zobaczyła coś w srebrnym papierze.

– Cykoria była tak pakowana – śmieje się pani Irena. – A te orzechy malowaliśmy srebrolem, którego używano do malowania krzyży na cmentarzu.

– A o wojnie to wiedziałam tyle, że nasz kościół parafialny św. Jakuba w Nasiedlu trzeba odbudowywać, bo został zbombardowany – dodaje. – A później to wszystkie dobre cegły trzeba było zbierać, bo wysyłali na odbudowę zniszczonej Warszawy.

Każdy miał to samo, więc nikt nie czuł się biedny

Jedną kolędę ukraińską do dziś pamięta, którą w tamtych latach śpiewała. I dzisiaj czasem zanuci.

– Przez długi czas obchodziliśmy, tak jak na wschodzie, dwie Wigilie – opowiada. – Naszą, katolicką, i prawosławną, przypadającą na święto Trzech Króli. Wtedy ukraińskie kolędy się śpiewało.

Jednak kiedy w Ludmierzycach Wigilia prawosławna przestała być mniej ważna, a ludzie zaczęli obchodzić Trzech Króli, tego pani Irena nie pamięta.

Czy pierwsza Wigilia w Ludmierzycach była uboga?

– A gdzie tam! – śmieje się pani Irena. – Przecież w całej wsi wszyscy mieli jednakowo, to żadne dziecko nie czuło biedy. Nawet były cukierki, gruszki wyciągnięte z siana, które co roku czekały specjalnie na święta. Mama napiekła placków z marmoladą, zrobiła zawijaniec z makiem. Była kutia, pierogi z kartoflami i cebulą zasmażaną na ceresie. Gołąbki z jęczmienką i bałabuchy z hreczką, z kiszonej w główkach kapusty. I jabłka kiszone, z dna beczki spod kiszonej kapusty. Były też śledzie z beczki, a z mleczy śledziowych mama robiła sos z chlebem na kolację wigilijną.

W Wigilię pilnowali, żeby nikt do nich nie przyszedł.

– A nie daj Boże jakaś baba, bo to zła wróżba, dziurawiec i nieszczęście na cały rok – irytuje się jeszcze dziś pani Irenka. – Mimo że najwięcej te baby się naharowały, to tak źle o nich mówiono.

Potem cała rodzinna kąpiel, jeden po drugim do balii wchodził. Kąpiel zaczynała się od najmłodszych dzieci, a kończyła na dorosłych.

– Wcześniej trzeba było oporządzić oborę, siana zanieść bydełku, więc dorośli byli zabiegani – opowiada. – Do wigilii siadało się późno, o godzinie 20 lub 21. W kuchni musiał być pies i kot. Z bratrury wyjmowało się baniaki z jedzeniem, wcześniej przygotowanym. Na stole biały obrus krochmalony i krzyżyk. Na drzewku zapalone świeczki umocowane w „żabkach” i te ozdoby z papieru.

Modlitwę odmawiało się na klęczkach.

Po kolacji pod stołem dzieci udawały odgłosy gospodarskich zwierząt: kud-ku-du, gul-gul i kwi-kwi.

– To była wróżba na urodzaj, żeby kury się niosły, a świnie szybko rosły – wyjaśnia pani Irena. – Zresztą tych wróżb i zabobonów było dużo i na każdą okazję. Jako dziecko bardzo pilnowałam, żeby tato do stajni poszedł z chlebem, żeby zwierzęta nie mówiły źle o gospodarzu – dodaje ze śmiechem.

Potem pasterka, trzy kilometry do kościoła św. Jakuba w Nasiedlu, a tu śniegi i zawieje.

Okruchy pamięci

Kiedy pani Irena wraca pamięcią do pierwszych świąt w Ludmierzycach, uparcie wracają inne wspomnienia z tamtego okresu. Co dziecko zapamiętało najbardziej.

Zanim osiedli w Ludmierzycach, przez jakiś czas mieszkali w Strzelcach Opolskich, gdzie wydawało się, że to będzie ich dom.

– Przyjechaliśmy na Opolszczyznę pierwszym transportem, w maju 1945 roku – wspomina pani Irena. – Zaraz po przyjeździe mieszkaliśmy w wagonach. Na przeciwległym torze w wagonach na wyjazd czekali Niemcy. Tam zobaczyłam u kogoś puppenhaus, to znaczy domek dla lalek, a ja nigdy nie miałam lalki… – wspomina z żalem pani Irenka. – Zakradłam się i zabrałam ten domek. Potem tato tak mnie za to zlał, takiego wrzasku narobiliśmy, że ludzie powychodzili z wagonów. I oddałam Niemcom ten domek…

Z tego strzeleckiego okresu w pamięci zostały jej tylko okruchy. Nie zapamiętała swojego pierwszego Bożego Narodzenia na Opolszczyźnie, w 1945 roku. Wigilii z Niemcami.

– Tyle pamiętam, że w tym domu, gdzie się wprowadziliśmy, mieszkał Theo i jego żona Klara – mówi pani Irena. – To byli bardzo dobrzy ludzie, zaopiekowali się nami. A Klara uczyła mnie wierszyków.

Przypomina sobie też Wilhelma Kalkę, właściciela piekarni i domu, w którym mieszkali. Do piekarni Wilhelma Kalki przychodziły Niemki z blachami kołaczy do pieczenia.

– A ja im zjadałam tę posypkę – śmieje się pani Irena. – I zawsze lanie za to zbierałam.

Pamięta, że przez Wilhelma Kalkę była awantura w domu.

– To było wtedy, gdy urodził się mój brat – opowiada. – Tato z Wilhelmem Kalką poszli na wódkę, opili się, a potem poszli do urzędu zarejestrować brata. Ale coś pomieszali, bo zamiast dać mu imię Tadeusz, to zarejestrowali… Wilhelma! – śmieje się pani Irena. – Dla mojej mamy to było coś okropnego. Mógł być Zdzisław, Bronisław, Stanisław, bo takie imiona się dawało. Ale broń Boże Wilhelm! Musieli potem urzędowo zmienić na Tadeusza…

Przez mgłę pamięta też ludzi z wielkimi brzuchami.

– Mówili, że to z zesłania, tam trawę jedli – tłumaczy. Jeden z zesłańców leżał, a Irenka miała go pilnować, żeby nie pił i nie jadł, bo to mogło go zabić. Usta mu tylko zwilżała wodą.

– Mieli też straszne czyraki, to kazali nam, dzieciom, szukać gęsich odchodów, przykładali je na wrzody i mówili, że to jak penicylina – dodaje. – Dla nas to była fajna zabawa…

Pani Irena pamięta jeszcze swoje dziecięce rączki „usiane” kurzajkami.

– Przeszkadzały mi, to zębami je wyrywałam, bo dziecko jak musi, to sobie samo poradzi – podkreśla. – Obok stały dwa kotły z wodą, te ręce wkładałam raz do wrzątku, raz do zimnej. Potem te kotły Niemki odkażały…

 

My, z pierwszego transportu

Ostatecznie piekarz Wilhelm Kalka razem z Theofilem i Klarą nie wyjechał do Niemiec.

– Wilhelm miał niby później jechać, ale w końcu nie pojechał, bo ciężko mu było opuszczać Strzelce – opowiada. – To dlatego pojechaliśmy na głubczycką wieś. Bo tam jeszcze dla nas było miejsce.

Bo do swojego domu na wschodzie nie było powrotu…

– Ciocia Nusia, siostra mamy, wyszła za Ukraińca, więc na wschodzie została – wspomina pani Irena. – Ale ten Ukrainiec ją zostawił, tak pisała w pierwszym liście po piętnastu latach. Kontakt z tymi, co zostali na wschodzie, był utrudniony. Widać bali się pisać listy.

Pani Irena pokazuje pożółkłe kartki, zapełnione ołówkiem kopiowym.

– Piękny list – rozrzewnia się. – Ciocia napisała, jak rozporządziła naszym dobytkiem, kiedy wyjechaliśmy. Nachkastlik (nocna szafka) dała najbliższym sąsiadom, psyche (toaletka z ruchomym lustrem) trafiła do dalszych sąsiadów…

Przesiedleńcy z kresów do końca życia wracają do transportu. Tej chwili, kiedy usłyszeli, że w ciągu dwóch godzin mają być gotowi do wyjazdu. Komuś się udało zabrać krowę, innemu tylko tłumoczek z żywnością, ale to strach był najgorszy, bo jechali w nieznane. Dlatego każdy, kto jechał z nimi, był przyjacielem i towarzyszem wspólnej niedoli.

– A potem ta ziemia, tu, na Opolszczyźnie, takie różne losy przyjęła – mówi pani Irena. – Na przykład z tego naszego transportu pani Zofia Stahl, żona ostatniego wiceprezydenta Lwowa, w Szymiszowie na cmentarzu jest pochowana. W tym grobie jest też pochowany jej syn, profesor Zdzisław Stahl, który stworzył listę katyńską.

Zdzisław Stahl wydostał się z ZSRR z armią Andersa, po wojnie został w Londynie, ale miał marzenie, żeby po śmierci spocząć w grobie matki. Kiedy zmarł w 1987 roku, cichutko przemycono jego prochy i zakopano w grobie matki.

– A miałam o Bożym Narodzeniu opowiadać… – reflektuje się pani Irena. – No, to jeszcze coś powiem. W 1947, akurat przed świętami, dostaliśmy z UNRRA (amerykańska instytucja, wspomagająca państwa Europy po wojnie – aut.) paczkę, w której była piżamka, taka dziewczęca. Śliczna! No, to po świętach poszłam w niej do szkoły. I najładniejsza byłam!

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.